Kategoria: 1. Poezja

0

ślad

przeminąłeś

jak ślad po skrzydłach ćmy

 

odtąd nie zapalam światła

nie wracasz

 

przestałam liczyć kroki

w twoją stronę

 

nie muszę już mówić

żebyś mnie słyszał

 

w ciszy mieści się wszystko

czego nie nazwaliśmy

 

lżej

nie przygniatają już zbędne słowa

o przyjaźni

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
0

Dłonie

 

wiersz miałem w sobie

dłonie twoje trzymając

poezję całą

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
mo 0

MO i inni

MO i inni

Dziś będzie raczej o ciekawostce niż o książce, chociaż… Starsi czytelnicy pamiętają zapewne słynną serię „Tygrysa”, niewielkie książeczki o tematyce wojennej, które były w każdym domu. Wielokrotnie pisałam również o seriach kryminalnych z „Jamnikiem” lub „Kluczykiem”. Ostatnio trafiłam też na kilka staroci spod znaku „Konika Morskiego”. Wszystkie te wydawnictwa były traktowane jak tzw. czytadła. Miały nie wytrzymywać konkurencji z literaturą klasyczną lub taką wyższych lotów. Wytrzymywały i to nieźle. Sprzedawane głównie w kioskach „Ruchu”, w większości spod lady, były praktycznie w każdym domu. Pamiętam, że nawet mój tata unikający jak ognia Sienkiewicza, Mickiewicza czy Prusa, szedł do toalety z „Tygrysem”. I to nie było śmieszne. W domu, gdzie buszowały dzieci, toaleta byłą idealnym miejscem na czytanie.
Dziś o jeszcze jednej serii, która w kilku egzemplarzach trafiła w moje ręce – „Ekspres reporterów”. Były to książeczki formatu kieszonkowego o niewielkiej ilości stron, zawierające trzy reportaże. Mamy zatem do czynienia z literaturą no fiction i to w najlepszym wydaniu. W skład każdego tomiku wchodziły z reguły trzy reportaże: o aktualnym wydarzeniu, społeczno – obyczajowy oraz obowiązkowo – kryminalny.
W egzemplarzu, który leży przede mną (uwaga! nakład – 100 000, słownie sto tysięcy egzemplarzy! W 1986 roku! ) Marek Rymuszko przedstawia reportaż „Nic o tym nie wiedząc” o jasnowidzach i milicjantach. Czy milicja podczas rozwiązywania zagadek kryminalnych lub poszukiwania osób zaginionych korzysta z „usług”osób parających się zjawiskami „psychotronicznymi”?Jako że jest to reportaż czytamy o wydarzeniach autentycznych. Okazuje się, ze czasami ów jasnowidzący wie, czasami nie. Ot, jak to w życiu bywa. Odpowiedzi jednoznacznej nie ma.
Autorem drugiego tekstu jest Piotr Zieliński. „Pamięć i niepamięć” to opowieść o miejscowości Chełst, przez którą przebiegała granica między Polską a Niemcami ustalona traktatem wersalskim w 1919 roku. Dzieliła wieś na dwie części. Historia z takimi miejscami nie obchodzi się łagodnie. Zieliński przedstawia ją zwracając uwagę na losy poszczególnych rodzin, które żyją tam do dziś. Ciekawa, pouczająca opowieść o wpływie polityki na losy jednostek.
I trzeci reportaż, oczywiście kryminalny, oczywiście zbrodnia autentyczna, ale jego treści, jak to w przypadku kryminałów, zdradzać nie można, bo się straci cały efekt zaskoczenia. Jego autorem jest Andrzej Szmak, a nosi tytuł „Domek z zapałek”.
Zwróćcie uwagę na okładkę wydawnictwa. Nie ma tu tytułów tekstów. Są ich zapowiedz. Każda sugeruje tematykę. Można uznać to za reklamę, ale… Ale w czasach kiedy wydawano „Ekspres reporterów” nie była ona potrzebna. Seryjne wydawnictwa sprzedawały się jak świeże bułeczki.
Jeszcze wielokrotnie do nich wrócę…

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
2

31 lipca, środek nocy

Obudziłam się około drugiej, jakby coś mnie wyrwało ze snu. Nie hałas, nie lęk, raczej jakaś cicha myśl, która nie dawała spokoju. Przewracałam się z boku na bok, ale sen nie chciał wrócić. Zostałam sama z myślami, które przychodziły jedna po drugiej – pytania bez odpowiedzi, cienie bez źródła światła. Co dalej? Co ja właściwie robię? Jak długo można dryfować? O kim teraz opowiadam własną historię? W którą stronę mam iść, skoro żadna nie wydaje się pewna?

 

W końcu wstałam. I wyszłam. Świat spał. Ulice wyglądały jak opustoszałe korytarze we śnie, przez które przemykają tylko duchy. Poszłam nad rzekę, bez celu. Powietrze było chłodne, ale łagodne. Noc tuliła ramionami ciszy. W parku usiadłam na ławce, a potem się położyłam. Niebo było czyste, jakby noc specjalnie się odsunęła, by coś mi pokazać. Jakby zarządziło “słuchaj, czego nie mam ci do powiedzenia, tego, co milczy w tobie najgłośniej”.

 

Oczy zaszkliły się podziwem i wdzięcznością za tę aksamitną mapę stworzoną nie dla nich, lecz dla duszy. Bezchmurne, roziskrzone – jakby gwiazdy wiedziały, że dziś trzeba świecić mocniej. Zobaczyłam Lutnię, z jasnym Wegą jak iskierką w sercu lata. Nad nią Łabędzia, rozpostartego jak cień opowieści o miłości i przemianie. Deneb migotał z cichą dumą, a jego skrzydła przecinały Drogę Mleczną, jakby chciał unieść ją w inny świat. Na zachodzie jeszcze wisiała Herkules, a ja myślałam o sile, która nie zawsze musi oznaczać cios – czasem wystarczy wytrwać. Nad głową zawisła Wolarz, a Arktur patrzył na mnie jak stare oko czasu.

 

Przypomniałam sobie grecką legendę o Orfeuszu, który swą muzyką wzruszył same gwiazdy, ale nie zdołał oszukać losu. Czasem mam wrażenie, że noc też słucha moich myśli, ale milczy – nie z obojętności, lecz z mądrości.

 

Pomyślałam o Kasjopei – królowej, która przez własną pychę została uwięziona na niebie. Legenda mówi, że Zeus skazał ją na wieczne krążenie wokół bieguna, czasem do góry nogami, by nie zapomniała swojej winy. Ale patrząc na nią dziś, pomyślałam “może wcale nie chodzi o karę?”. Może to przypomnienie, że czasem trzeba wszystko zobaczyć z innej perspektywy, nawet własny błąd. Może właśnie wtedy, kiedy jesteśmy „do góry nogami”, możemy zrozumieć coś, czego nie widzieliśmy z ziemi.

 

Czułam się dziś trochę jak Kasjopeja – zawieszona, zakręcona, oderwana od znanych kierunków. Ale jeśli ona świeci dalej, mimo swojej historii, to może ja też mogę. Może zagubienie to nie porażka, tylko moment, kiedy niebo robi miejsce, byśmy spojrzeli w górę. Nie po to, by znaleźć drogę, ale by sobie przypomnieć, że jesteśmy jej częścią.

 

Leżałam tam długo, wpatrzona w konstelacje, jakbym szukała w nich odpowiedzi. Może niebo nie mówi nam, dokąd iść, ale przypomina, że wszystko jest częścią większego porządku. Nawet nasze pytania…

 

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
1
odnajdziesz 0

Człowiek i wynalazki

Wynalazki i człowiek

Kiedy w latach siedemdziesiątych rozpoczęłam swoje połykanie książek, wśród moich znajomych dużym zainteresowaniem cieszyła się … radziecka fantastyka czyli dzisiejsze science fiction. Polecano mi ją. I chyba coś nawet przeczytałam, ale przecząco pokręciłam głową. Nie, to nie była moja literatura. I wcale nie dlatego, że była radziecka, a ja w ten sposób walczyłam z ówczesnym ustrojem. Niektórzy pewnie by tak zinterpretowali ową moją niechęć. Potem też po takowe utwory nie sięgałam. A kiedy po 1989 roku wszystko co radzieckie było „be”(oberwało się nawet hrabiemu Tołstojowi, o Szołochowie nie wspominając), fantastyka owa zniknęła z półek wszelkiego rodzaju. Pojawiła się za to rosyjska, ukraińska, litewska, może nawet łotewska. Zmiany polityczne zmieniły narodowość książek. Taki oto Władimir Sawczenko autor powieści „Odnajdziesz się sam” okazał się być z Ukrainy, a pisał jeszcze za czasów nieboszczyki ZSRR, czyli był najpierw pisarzem radzieckim.
W porządku, kończę z tym bełkotem, bo zaraz sama się pogubię. W każdym razie fantastyka radziecka się podobała, a omawiana dziś przeze mnie książka ukazała się w Polsce w 1975 roku. Ukazała się w słynnej serii „z jamnikiem” co sugeruje, że jest to pełnokrwisty kryminał. Radziecki oczywiście. I jak kryminał wszystko się zaczyna. Jest trup, jest milicjant Matwiej Appollonowicz Onisimow, rozpoczyna się śledztwo. Ale co to ? Ciało ze zwłok ulatnia się i zostaje sam szkielet… Oto wkraczamy w tematykę s-f.
Jest laboratorium. Jest tajna praca naukowa. Są eksperymenty. Są wątpliwości natury filozoficzno – moralnej. Czy tak można? Czy tak wypada? Jakie korzyści przyniesie skonstruowanie maszyny? Czy rzeczywiście będą to korzyści?
Poznajemy wątpliwości konstruktora. Ale równocześnie wiarę, że taki wynalazek zmieni ludzi w lepsze istoty. Brniemy przez wiele stron powieści wczytując się w słowa o odpowiedzialności i równocześnie budując skomplikowane urządzenie. Retrospekcja pozwala nam na dogłębne śledzenie tego, co wydarzyło się przed znalezieniem nieboszczyka, z którego uszło ciało….
Powieść Sawczenki to jedna z tych książek s-f, w których bardziej niż urządzenia liczy się człowiek. Bo taka kiedyś była fantastyka. Mimo wędrówki w przyszłość, gdzie maszyny lepiej sobie radzą niż ludzie, to właśnie człowiek ma duszę, serce i rozum. Czy w tym utworze mamy do czynienia ze sztuczną inteligencją? Kto przeczyta, sam sobie odpowie, sam się odnajdzie…
Teraz też zrozumiałam, dlaczego kiedyś, dlaczego teraz tak rzadko sięgam po owe s-f. Nie kumam, nie rozumiem pojęć z zakresu fizyki i techniki. Zawsze był to dla mnie obcy i bardzo skomplikowany świat. W tej powieści też tak było… część tekstu opuściłam…
A „Maszyna- matka jak dziecko układała klocki- za pomocą impulsów elektrycznych montowała w płynnym środowisku cząsteczki w ładunki molekularne, łańcuchy w komórki, a komórki w tkanki, z tą jednak różnicą, że „informacyjnych klocków” były niezliczone miliardy” a potem coś powstało…
Przyjemnej lektury!

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
water 8622588 640 1

Moment

Czasami to chwila — zapisana między powieką a źrenicą. Przepleciona szalem z deszczu. Seria intymnych zdarzeń, które zasmakowały prawdą.

Wytęskniona i opowiedziana milczeniem serca. Zbyt głośnym, by zagłuszyć pierwotny rytm. Cieliste boa: pragnień, pożądania i czułości.

A pod jego ciężarem — wtedy — to jedno spojrzenie. Zamknięte w pieczęci, wrasta do głębi, by pod stopami, w niszy parkietu, zielenić się słodko-gorzką opowieścią życia.

Nie wiadomo, dokąd ten moment prowadzi. Ku złączeniu ciał, gdy czas pęka, a dłonie odnajdują właściwy ścieg w różnobarwnych splotach szala? Czy może ku zatraceniu — w twórczym akcie wyobraźni? Jakże radosnym i wolnym!

Jego nici wciąż się plączą, a nieuchwytność rozpycha przestrzeń rdzawym płomieniem świateł zza sceny. I oddycha pełną piersią. Żyje.

Być może to wszystko przez deszcz, który smakuje trochę jak proszek z zawilgoconej kurtki. A może przez pasję — wieczny tatuaż — zapisany w tęczówce. I nieważne, ile razy posoli ją upływ lat.

Ten moment wciąż powraca.

11 lipca 2025 r.

❤️
2
👍
0
0
💡
0
0
📖
1
ken 1

Przełamanie schematu

Przełamanie schematu

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam „Słup ognia” Kena Folletta (czwarta w kolejności wydarzeń, trzecia w kolejności pisania książka sagi „Kingsbridge”) poczułam niedosyt. Follett przyzwyczaił mnie do schematu, a tu został on złamany. Mamy co prawda nadal silne kobiety, tym razem dwie, zaś Alice Willard przypomina Mildred z „Niech stanie się światłość”, mamy dobrego Neda i złego Rollo, ale… nic się nie buduje. Zabrakło mi w książce tradycyjnego celu człowieka, czyli budowania czegoś, co należy po sobie zostawić. Kingsbridge wydaje się być prowincjonalnym miastem, z którego raczej się wyjeżdża niż do którego się przybywa w poszukiwaniu swego szczęścia. Większość wydarzeń rozgrywa się poza miastem. Tu się tylko zagląda.
Czytając „Słup…” po raz drugi szukałam usprawiedliwienia dla autora. Oczywiście, chciał napisać coś innego, bo po poprzednich częściach zarzucano mu schematyzm jak zjawisko negatywne. Tym bardziej, że było to proste… Follett akcję swych powieści umieszcza co dwieście lat. Był wiek dwunasty, czternasty, wychodzi na to, że musi być szesnasty. A jaki jest ten wiek w dziejach Anglii, na terenie której leży oczywiście nasze miasto?
Nie trzeba być znawcą europejskiej historii, by wiedzieć. To czas wielkiego rozłamu w łonie kościoła katolickiego. Król Henryk VIII kłóci się z Watykanem i ogłasza się głową kościoła anglikańskiego (trzeba wielką literą?), a Francuzi odbijają Calais z rąk Anglików. Potem umiera Maria Tudor, a jeszcze potem na tron wstępuje Elżbieta, zaś niejaka Maria Stuart ponad dwadzieścia lat spędza w więzieniu, by skończyć na szafocie. Jeśli do tego dodany zniszczenie hiszpańskiej Wielkiej Armady i podejrzane wyprawy sir Francisa Drake’a, noc świętego Bratłomieja w Paryżu, to mamy ów szesnasty wiek jak na talerzu. Podpalonym talerzu, bo stosy z heretykami płoną w całej Europie. W Kingsbridge też takowy będzie. Ale w obliczu wszystkich wielkich wydarzeń miasto Folletta jest spokojne i ciche. Oczywiście są lokalne potyczki, Jak to między ludźmi bywa.
Mamy więc wytłumaczenie, dlaczego większość wydarzeń rozgrywa się poza miastem. Opisując burzliwe czasy, trudno ominąć główne wydarzenia. Trzeba tylko wysłać wybranych mieszkańców stworzonego przez siebie miejsca, w miejsce owych wydarzeń i uczynić ich bliskimi współpracownikami ważnych osobistości. Można z bliska przyglądać się poczynaniom wielkich tamtego świata i … zinterpretować ich postawę. Bo autor „Słupa…” to właśnie czyni. Czasy, które są znane, pokazuje z własnego, jakże brytyjskiego punktu widzenia. Nie wysila się na wielkie historyczne odkrycia lub wyszukaną ocenę wydarzeń. Anglikanin jest dobry, katolik niekoniecznie, ale nie oznacza to, że można go ot tak bezkarnie zamordować. Nawet za krzywdy doznane w słynną francuską noc.
Zaskakuje natomiast finał. Nie powiem wam jaki. Kiedy Follett pisał „Słup…” był już po napisaniu swej trylogii stulecia, której akcja częściowo rozgrywa się na kontynencie amerykańskim. Zapewne chciał w jakiś sposób połączyć obie wówczas trylogie…. Być może nie przypuszczał, że napisze piątą część sagi o Kingsbridge… „Zbroję światła”…
W mojej biblioteczce czeka na przeczytanie…

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
pojedynek 0

Pojedynku nie będzie

Pojedynku nie będzie

Nie przypuszczałam, że pisząc recenzje wrócę kiedyś tematycznie do Dzikiego Zachodu. Czasy westernu, Indian i chłopców od krów, zwanych cowboyami, minęły wszak dawno i wydawać by się mogło – bezpowrotnie.
Wychowałam się na literaturze Karola Maya i filmach na motywach jego opowieści. Kultową postacią w latach sześćdziesiątych i kawałka siedemdziesiątych był Apacz Winnetou. Przystojny, dzielny, bohaterski, próbujący pogodzić białych z czerwonymi. Chodzi oczywiście o kolor skóry, nie przekonania historyczno – polityczne…. Jeśli w telewizji pokazywano wówczas film amerykański, marzyliśmy, by był to właśnie western, w którym dobry zawsze zwycięży. Dopiero po przekroczeniu wieku dziecięcego trafiłam na zupełnie inne „indiańskie” opowieści Jamesa Fenimora Coopera, a gdy do kin wszedł „Niebieski żołnierz” (z 1970 roku, polska premiera 1973), Dziki Zachód wiele stracił ze swego romantyzmu. Ale to było kiedyś… to minęło… Tymczasem wśród pozostawionych przez czytelników książek do zabrania trafiłam na tom pierwszy serii „Morgan Kane” – „Pojedynek w Tombstone” autorstwa Louisa Mastersona. Seria wydana przez wydawnictwo Pol – Nordica w latach dziewięćdziesiątych obejmowała kilka mini powieści opowiadających o działalności marshala w tytułowym miasteczku na Dziki Zachodzie. Owi mashale to „mianowani lub wybierani funkcjonariuszami z takimi samymi uprawnieniami i obowiązkami jak policjanci w miastach na wschodzie USA, z tą jednak różnicą, że ich uprawnienia kończyły się na granicy miejscowości”. Czasami wchodzili w kompetencje szeryfów, zwłaszcza kiedy istniało podejrzenie, że takowy szeryf był skorumpowany przez miejscowych rzezimieszków.
Tak więc mini powiastka opowiada właśnie o jedynym sprawiedliwym, który ma zaprowadzić porządek właśnie w tytułowym miasteczku. Wcześniej zrobił to już słynny Wyatt Berry Stapp Earp, ale coś do końca nie zagrało i trzeba po nim poprawić.
Mamy zatem tych złych i tych dobrych. I jedni i drudzy potrafią strzelać. Strzelają więc przez sto dwadzieścia stron. Trupów multum. Indian jest tylko dwóch, oczywiście z najsłynniejszego plemienia czyli Apaczów i pracują po jasnej stronie mocy. Jak się wszystko skończy, wiemy już od początku. Bo skoro książeczka pierwsza z serii, a są potem inne, to główny bohater musi przeżyć. Jest też oczywiście piękna kobieta. Tym razem nie dziewczyna z saloonu, ale dziennikarka, oczywiście z tragiczną przeszłością.
Tekst nie jest znany i nie posiada licznych recenzji. Wcale się nie dziwię. Ot, takie lekkie czytadło, najlepiej do czytania w toalecie, bo nawet w podróży pociągiem nie przyciągnie uwagi. Nie wolno porównać go z opowieściami Karola Maya. To nie przeciwnik odpowiedniej kategorii. Pojedynku nie będzie, bo nie zabija się słabszych. Może zatem czas wrócić do Winnetou i jego białego brata Old Shatterhanda? Trzytomowe wydanie z lat sześćdziesiątych z pożółkłymi kartkami stoi na półce wspomnień…

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
11415161718192031