Kategoria: recenzje książek

markiz 0

Wiek nieprzyzwoity
5 (1)

Czasy nieprzyzwoite

Książka Jerzego Łojka to nie opowieść do poduszki czy też relaksu. Autor to przede historyk literatury i jego książka do tego gatunku należy. Takich pozycji się nie czyta, je się studiuje. Dokładnie, strona po stronie, słowo po słowie. Inaczej się nie da. Jeśli więc ktoś liczy na literaturę popularnonaukową, może się zawieść. Ale jeśli ktoś liczy na solidną dawkę wiedzy, będzie zadowolony.
Autor skupia się na trzech postaciach literatury francuskiej w XVIII wieku, głównie w drugiej jego części. Są to Claude – Prospere Jolyot de Crebillon, Nicolas – Edme Retil de la Bretonne oraz Donatien Alphonse François Marquis de Sade. Oczywiście wszyscy znają głównie tego ostatniego. Pozostała dwójka brzmi raczej obco. A jeśli dodamy, że książka rozpoczyna się od wyjaśnienia pojęcia „libertynizm”, to czytelnik zapewne domyśli się, jaki charakter miała twórczość poprzedników słynnego markiza.
Czymże więc był ów libertynizm? Ponoć niczym dobrym. Ponoć był właśnie we Francji bardzo tępiony i dopiero rewolucja zniszczyła go z kretesem wprowadzając moralny ład. Z tym ładem po zburzeniu Bastylii wiemy jak było… Z osławionym libertynizmem podobnie. Wszyscy go potępiali, ale wyznawców grzesznej miłości, nagości, a potem praktyk w tylu de Sade, nie brakowało.
Równocześnie ze sprośnymi praktykami powstawała literatura na ich temat. Jej właśnie autor omawianej książki poświęca najwięcej miejsca. Stara się jak najstaranniej przedstawić ją łącznie z obyczajami tamtych czasów. Zwłaszcza, że ówcześni „dokumentaliści” byli przeciwni rozwiązłości seksualnej. „Retif przez całe życie uważał się za moralistę i z uroczą niekonsekwencją zwalczał libertynizm, nie kłopocząc się bynajmniej wnioskami, jakie postronny obserwator mógłby wyciągnąć z analizy jego życia prywatnego”. Na tym bowiem ów libertynizm polegał…
Właśnie Retif w książce o znamiennym tytule „Pornograf” postuluje uporządkowanie życia obyczajowego, w tym …. domów publicznych. Najpierw dokonuje analizy, kto, jak i po co, a potem przedstawia receptę. Nie, nie liczcie na postulat zamknięcia przybytków rozkoszy. Je trzeba po prostu zreformować…
O markizie de Sade Jerzy Łojek pisze najwięcej. Cóż, postać najbardziej znana. Przedstawia jego życiorys. Stara się być jak najbardziej obiektywny. Jest bowiem w życiu słynnego Francuza wiele elementów niejasnych. Czy rzeczywiście był aż tak wielkim okrutnikiem, że słowem pochodzącym od jego nazwiska określa się dziś wyjątkowe tortury?
Książka o XVIII wieku we Francji opowiada zatem o rzeczach sprośnych, niemoralnych, jakże często wulgarnych. Napisana jest jednak językiem bardzo obiektywnym. Autor nikogo i niczego nie potępia. On przedstawia, omawia, prezentuje. Mamy do czynienia z lekturą mądrą, zawierającą wiedzę o tamtych czasach, daleką od szukania skandali. Taka jest bowiem rola tekstów o charakterze naukowym.

Oceń klikając:
stella 0

Był sobie statek
5 (2)

Był sobie statek

Kiedy widzę nazwisko autora, a jest nim Stanisław Goszczurny, od razu mam przed oczami jego skandalizującą powieść „Mewy” wydaną ponad sześćdziesiąt lat temu. Powieść, która narobiła hałasu i od której rozpoczęła się ogólnopolska, a nawet międzynarodowa sława nazwy morskiego ptaszka. Chociaż nie o latające stworzenie tu chodziło. Seria „Z konikiem” wydawana przez Wydawnictwo Morskie też zawsze była zapowiedzią całkiem przyjemnej literatury. Niekoniecznie ambitnej, ale nadającej się na jazdę pociągiem moją ulubioną trasą Warszawa – Wałbrzych. Tymczasem dostałam…. co dostałam. Przeczytałam, bo jak już zaczęłam to przeczytałam.
Opowieść niby zaczyna się ciekawie. Intryga niby tradycyjna. Jest syn, synowa i teść. Nie szkodzi. Wiem, że to już było i bywa w literaturze będzie, bo są tacy, co twierdzą, że takie jest życie. Jest też niejaki Ed, co raz pojawia się i znika. Zupełnie jak w piosence Beaty Kozidrak „Józek, nie daruję ci tej nocy” – „Pojawiasz się i znikasz, i znikasz, i znikasz
Mam na Twym punkcie bzika, mam bzika, mam bzika”.
Kto ma tego bzika? Chyba najbardziej synowa o imieniu Pamela, na którą wołają Pam, bo nie wiadomo dlaczego robi to, co robi i dlaczego zrobiła to, co zrobiła. Czyli dlaczego wyszła za mąż i tkwi w trójkącie.
Wszystko dzieje się za granicą. Nawet za oceaniczną. W porcie, w zatoce stoi bowiem holownik „Smok” , pod polską banderą i napisem „Gdynia”. Holownik stoi i rdzewieje, bo agent nie może załatwić mu żadnego rejsu powrotnego do portu macierzystego. A marynarze marzą, by jak najszybciej znaleźć się u żony pod poduszką, w mieszkaniu na „Wzgórzu Nowotki”… Rety, jak dziś nazywa się socjalistyczne wzgórze? Przecież byłam w Gdyni i wysiadałam kolejką na owym wzgórzu, które już nim nie było… Od czego internet. Sprawdzam. Jest. Obecnie to Wzgórze św. Maksymiliana. W każdym razie marynarze chcą na to wzgórze. I wreszcie trafia się fucha. Oprócz oficjalnej forsy, będzie premia i to od razu na początku rejsu. Trzeba tylko doholować stary starek, ową „Stellę…” do Hiszpanii, a stamtąd tylko rzut beretem do Gdyni. Nikogo nie interesuje, że radar się psuje, a rdza zżera dziób. Czas ruszać.
Sprawa jest od początku do końca podejrzana. Czytelnik już po kilku stronach od zawiązania intrygi wie, jak się ona rozwiąże. Niespodzianki nie ma. Ten, którego miało nie być, jest, a tego który był, nie ma. Radaru też nie ma. Holu również brak. Z treści wynika, że marynarze albo dotarli do Gdyni na Wzgórze dawniej Nowotki, teraz Maksymiliana, albo nie dotarli. W każdym razie czytelnika niewiele to obchodzi, bo część książki przespał przerzucając kartki.
Też życzę wam dobranoc.

Oceń klikając:
maria 1

Biografia twórcza
4.5 (4)

Biografia twórcza

Trudno dziś omijać nawet szerokim łukiem książki o charakterze biograficznym. Ciągle ich przybywa. Mają różny charakter. Większość, które przeczytałam, są to po prostu dobrze napisane szkolne wypracowania. No dobrze, niech będzie, nawet prace zaliczeniowe na studiach humanistycznych. Czyli taka praca odtwórcza. Zebranie materiałów, uporządkowanie ich w porządku chronologicznym, żeby przez przypadek czytelnik nie pogubił się w faktach, bo porządek musi być. Schematy, schematy, schematy. Ale żeby poznać lub zabić czas w bezsenną noc, taką biografię zawsze warto przeczytać.
Z takim właśnie nastawieniem sięgnęłam po książkę Magdaleny Grzebałkowskiej „Dezorientacje. Biografia Marii Konopnickiej”. I na początku już niespodzianka. Miła.
Oto w prologu Maria, licząca sobie wówczas czterdzieści osiem lat, wyprowadza się z Kraju Nadwiślańskiego, konkretnie z Warszawy, której nie lubi. Tak samo jak ja zresztą. Czyżby następne czterysta pięćdziesiąt stron było o ostatnich latach życia? A nie. Są o całym życiu kobiety bardzo znanej za swoich czasów i zapomnianej we współczesnych. Cóż bowiem dziś wiemy o Marii? Nasze mamy czytały nam jej opowieści o Janku Wędrowniczku i sierotce Marysi. My czytaliśmy je swoim dzieciom, one czytają obecnie swoim… Ktoś rzucił hasło, że Maria żyła z kobietą i na moment zrobiło się sensacyjnie…
Teraz dostaliśmy do rąk biografię Marii o charakterze twórczym. Autorka w krótkich rozdziałach opisuje życie poetki starając się zainteresować nim czytelnika. Przeskakuje w czasie, Jeśli nie posiada wiedzy na dany temat, dopisuje swoje refleksje i domniemania, nie ukrywając, że może to być fikcja. Nie szuka sensacji. Życie Marii pełne było niespokojnych wydarzeń, ale nie tworzyły skandalu, nie budowały wizerunku kobiety fatalnej. Pisarka podróżowała, tworzyła, walczyła z przeciwnościami losu. Nie była idealnym wzorem do naśladowania, ale na całkowite potępienie też nie zasłużyła. Jej związek z Marią Dulębianką wcale nie wygląda na taki, jak zwykli go traktować co niektórzy. Może kobiety po prostu przyjaźniły się?
W sumie książka jest opowieścią o losach kobiety ongiś sławnej, której życie nie było usłane różami. Tak zresztą jak życie większości kobiet pod koniec XIX wieku. Każda z nich, jeśli przeciwstawiała się panującym wówczas poglądom, lekko nie miała.
Książka Grzebałkowskiej próbuje pokazać postać twórczyni właśnie poprzez pryzmat tamtych czasów. Nie ma w niej „ochów i achów”, nie ma gloryfikacji ani potępienia. Do tego cenna jest forma. Właśnie owe krótkie rozdziały, o których wspominałam, sprawiają, iż czytelnik się nie nudzi, jak to przy schematycznych biografiach bywa. Mamy również sporo zdjęć oraz fotokopii innych dokumentów. Słowem – tę biografię warto przeczytać.

Oceń klikając:
cien 2

Nie dogonił….
5 (3)

Nie dogonił…

Stieg Larsson napisał trzy tomy „Millenium” i zmarło mu się… Żal oczywiście ogromny, gdyż jego powieści przyczyniły się do spopularyzowania literatury norweskiej. Został uznany za twórcę „nordic noir” i bardzo słusznie zresztą. Aby jego dzieło przetrwało, postanowiono poszukać następcy, by kontynuował, co dobre. Wybór (czyj? nie wiem) padł na Davida Lagercrantza. Powstały kolejne tomy awizowane jaki „Millenium”. Przeczytałam drugi z cyklu kontynuacji. Jaki według mnie jest?
Nie jest na pewno zły. Ma swój urok i wdzięk, co wydaje się trochę dziwne przy powieści nawiązującej do stylu noir. Te powinny mieć przede wszystkim swój charakter, odbiegający od uroku. Ciemność, mroczność (o, jest takie słowo, bo komputer nie podkreśla!) ładna nie jest. Ma budzić przerażenie, dreszcz emocji i strach. Lub po prostu apatię.
Tymczasem książka taka nie jest. Temat oczywiście ciekawy, chociaż nie nowy. Nawiązanie do badań faszystowskiego doktora Mengele jak najbardziej na miejscu. W poprzednich opowieściach mroczny powrót do czasów minionych też był. Są ludzie, którzy jeszcze pamiętają o czasach pogardy. Są też nasi bohaterowie Lisbeth i Mikael. Ciągle tacy sami. Ona nie do pokonania. On tradycyjnie ciekawski. Odkrywają tajemnice. Oczywiście nie jedną. Są szaleni naukowcy, którzy w swym szaleństwie widzą potęgę wiedzy. Bywają też ludzie nieszczęśliwi. Życie z tajemnicą łatwe nie jest. Słowem – wszystko jest. A jednak…
Książce Lagercrantza trochę daleko do oryginału. Pojęcie trochę jest oczywiście względne. Zależy czym się przemieszczamy. Takie sto kilometrów pokonane samochodem to pestka. Ale spróbuj to przejść… Stąd też moja ostrożność w wetowaniu wyroku. Powieść jest dobrze napisana, nawet trzyma w napięciu. Jest po prostu całkiem niezłym kryminałem lub thrillerem, jak kto woli. Można ją czytać w porze śniadania i obiadu. Może sobie spokojnie leżeć przy poduszce. Oryginały Millenium” nie mogły. Czytałam w nocy, bo potrafiły mnie wciągnąć. Teraz egzemplarz za mną nie chodził. Czekał cierpliwie, aż wezmę go do ręki.
Oczywiście, że warto powieść przeczytać. Nie miejmy jednak złudzeń. Larsson to nie jest. I może bardzo dobrze. Każdy pisarz ma swój styl, a z tzw. kontynuacjami różnie bywa, przypomnijmy sobie chociażby „Przeminęło z wiatrem”… Po co więc one w ogóle powstają?
W dzisiejszych czasach odpowiedź jest chyba jedna: czytelnik chce, a jeśli chce to trzeba mu dać i jeszcze na tym zarobić. Seriale czyt też serie to domena naszych czasów. Taki Marvel tworzył, tworzył filmy, aż mu się wena twórcza urwała. Taki Sienkiewicz w czasach starożytnych też tworzył trylogię, ale na szczęście przestał, napisał tyle ile trzeba. Autorowi kontynuacji Millenium wypada zatem powiedzieć, żeby przestał kontynuować i wrócił do swojej twórczości. Aha, już mu to ktoś powiedział? Chwała słowu pisanemu….

Oceń klikając:
fiat 0

Śmierć w polskim Fiacie
5 (2)

Śmierć w polskim Fiacie

Niech mi ktoś powie, że Fiat 125P nie jest polski! No, niech się odważy! Nie było bardziej polskiego auta niż on! Co, twierdzicie, że jakaś Syrena? A może Polonez? Nie kochani, nie ma nic bardziej polskiego w polskiej motoryzacji niż wyprodukowany na włoskiej licencji Fiat 125P, zwany swojsko Dużym Fiatem. Dlatego też książeczka Jerzego Parfiniewicza ma najbardziej polski z tytułów – „Śmierć nadjechała fiatem”. Ukazała się w serii „Labirynt” w nakładzie 200 tys. – słownie dwustu tysięcy – egzemplarzy i w trakcie czytania rozleciała mi się na kawałki. Takie to bowiem były książki w latach 80-tych, wiadomo – kryzys gospodarczy i klej do niczego.
Książeczka formatu kieszonkowego jest oczywiście kryminałem. Bardzo łatwym do rozszyfrowania dla znawców kryminałów publikowanych za czasów PRL-u. Także odpuśćmy sobie rozważania o przestępstwie. Był trup, były motywy i wszystko się rozwiązało. W tej opowieści warto zwrócić uwagę na inne wartości poznawcze.
Mamy końcówkę lat 80-tych… Już za chwilę zmieni się ustrój, zmieni się gospodarka, zmienią się rządzący i zarządzający. Ale póki co lud jeszcze walczy. Lud jeszcze nie wierzy, że to stanie się za chwilę. Lud bardzo nie lubi milicji, formacji służb porządkowych. Uważa ją nie tylko za symbol ucisku i zniewolenie. Milicja jest zła, bo jest zła, bo kojarzy się źle. Współczesny, młody czytelnik zupełnie tego nie zakuma. Oto w naszym kryminale przeciętny dzielnicowy, łapiący za rękę złodzieja w sklepie, zostanie niemal zlinczowany przez innych kupujących. Bo jest milicjantem. I nieważne, że złapał złodzieja. Złodziej ukradł i zwiał. Ale sprawiedliwości musi stać się zadość. Milicjant od ludu musi oberwać.
Nonsens? Bzdura? A to trzeba było żyć w tamtych czasach. Wiele innych bzdur się wówczas działo. Takie czasy to były.
W naszej historii z przestępcami w tle, milicjanci od spraw kryminalnych, nie chodzą w mundurach. Tak, wiem, to praktycznie norma. Ale wówczas nie chodzili, bo się po prostu bali, żeby nie oberwać. Za co? Za cichy chód po ulicy. Nieważne, że taki porucznik prowadził śledztwo w sprawie morderstwa. Nie, nie Kojakiem ani Colombo to on nie był. On był polskim milicjantem, którego trzeba tępić.
Tak więc cenną cechą omawianego kryminaliku jest ukazanie smutnej rzeczywistości naszych lat 80-tych… Dodajmy do tego bony towarowe o wartości dolarowej, za które można było wszystko kupić, nielegalny handel takowymi przez cinkciarzy tudzież innych speców od sztosów, a niewielka książka może stać się obrazem końcówki PRL-u. Autor bardzo starał się pokazać rzeczywistość, w której przyszło mu żyć…
Dlatego też warto czytać stare kryminały, bo świat w nich ukazany jest często światem realnym. Z dawnej epoki oczywiście.

Oceń klikając:
mity 0

Nasza mitologia
5 (2)

Przyszła do mnie koleżanka na kawę, bo akurat dostałam w prezencie koniak. Zamiast ciastek do kawy przyniosła ze sobą książkę. Położyła obok mojej filiżanki i ciężko westchnęła. Otóż wzięła sobie do serca mój apel o poznawanie rodzimej historii słowiańskiej, zwłaszcza wierzeń, kupiła książkę o zachęcającym tytule, ale… Nie da rady jej czytać. To nie dla niej, inżyniera po politechnice. To pozycja dla magistra każdej filologii słowiańskiej, a nawet klasycznej. Jako że ja takowa jestem, przyniosła mi owe wydawnictwo w prezencie.
Kiedy wyszła, zabrałam się za czytanie… Miała rację. Książka Michała Łuczyńskiego „Mity Słowian, śladami świętych opowieści przodków” jest książką naukową i z pojęciem mitologii jako historyjek o bogach, nie ma wiele wspólnego. Nie spodziewajcie się zatem opowieści o walce Peruna ze Żmijem. Pewnie więcej dowiecie się o Thorze i nie będzie to Chris Hemsworth. Jeśli również nie posiadacie podstawowych wiadomości z językoznawstwa, bo uciekły te ze szkoły średniej, też będziecie mieć kłopoty w zrozumieniu tekstu. Nie jest to również książka do czytania po obiedzie czy przed snem. Ją się studiuje, analizuje, często powraca do przeczytanych stron. Słowem, jak za starych dobrych czasów, kiedy takiego studenta filologii polskiej można było bez trudu rozpoznać w gmachu uczelni. Łazi to to i czyta. I właśnie takie czasy koleżanka mi przypomniała. Poczułam się jak studentka. I jako taka postaram się tę książkę scharakteryzować.
Pozycja Łuczyńskiego jest niezwykle cenna w poznawaniu wszelkich mitologii. Autor w bardzo precyzyjny sposób analizuje praktycznie wszystkie dostępne mu opowieści, by wykazać ich obecność w słowiańskich wierzeniach. Mamy odwołania do historii afrykańskich, azjatyckich i oczywiście europejskich. Wszystkie oczywiście prowadzą na Słowiańszczyznę. Towarzyszą im mapki z rozmieszczeniem głównych motywów. Czy wiecie, że opowieść o zaślubinach Nieba i Ziemi obecna jest w siedemnastu mitologiach? Większość oczywiście przekazywanych ustnie lub wynikających z pozostałości w języku społeczności. Wszak nasz Perun pozostał jako taki sobie normalny piorun… Pochodzenie człowieka jako „wyrosłego z ziemi” obecne jest w dziesięciu…A Bóg jako gość, naczelna opowieść o powstaniu państwa polskiego ( wizyta u Piasta) też funkcjonowała w innych częściach świata. Poczytacie również o naszej Wandzie (Wędzie), co to nie chciała Niemca. Nie chciała – fakt. Ale dlaczego? Oj, feministki będą zadowolone. I zdradzę Wam tajemnicę – to nie ona popełniła samobójstwo. Łuczyński pisze o tym w rozdziale „Wróg ośmieszony”. Większość więc motywów związanych z wierzeniami ma wspólne jądro.
Poza tym dużo w książce odwołań do zagadnień językoznawczych. Nic dziwnego. Po najstarszych opowieściach nie zachował się praktycznie żaden ślad „pisany”. Dlaczego? Autor też to wyjaśnia. Szukając więc tego, co było, trzeba zająć się językiem. W nim jest bardzo dużo pozostałości po dawnych bogach, obrzędach i wierzeniach.
Jeśli więc macie ochotę na studiowanie pozycji naukowej z zakresu humanistyki, polecam. Jeśli szukacie opowieści z fabułą i akcją – odradzam.

Oceń klikając:
masaja 2

Masajski hit
4.7 (3)

Masajski hit

Treść książki opowiedziała mi uczennica w gimnazjum. Podczas przerw siadywała pod ścianą i czytała, podczas kiedy inni tkwili z nosem w „komórkach”. „Biała Masajka” autorstwa Corinne Hofmann była dla nastolatki ważniejsza niż to, co ja otaczało. „Fajna książka?” – zapytałam podczas nauczycielskiego dyżuru na korytarzu. „Super! Jak przeczytam, to pani opowiem”. Słowa dotrzymała. Powieść streściła na jednej z tzw. dużych przerw. Treść wydała się wówczas ciekawa, ale po tekst nie sięgnęłam. W moim posiadaniu znalazł się on dopiero po wielu, wielu latach. Jak go odebrałam?
Powieść rzeczywiście była bardzo popularna. Ukazała się w 1998 roku, polskie wydanie 2002, a w 2005 nakręcono film na jej podstawie. Film popularnością książki nie przebił, bo ta rzeczywiście jest po prostu oryginalna.
Treść stanowią autentyczne wspomnienia autorki z jej pobytu w Kenii i szalonego małżeństwa ze stuprocentowym Masajem. To powoduje, iż opowieść zaliczana jest do sfery no fiction, a te jak wiadomo zawsze cieszą się zainteresowaniem. Tematyka afrykańska zawsze stanowiła atrakcję dla pisarzy i czytelników. Każda książka na ten temat rozbudzała dyskusję, czy narrator mówi prawdę, ile jest fikcji w prezentowanej prozie. W „Białej…” sugestie są jasne – narratorka jest równocześnie autorką. Pokazuje Kenię z własnego punktu widzenia, poprzez pryzmat przedziwnej i trudnej miłości do przedstawiciela „afrykańskiej półkoczowniczej grupy etnicznej, zamieszkującej Kenię oraz północną Tanzanię” – jak podaje Wikipedia. Ten obraz niewiele ma wspólnego z sielankowością kenijskiego safari czy ekskluzywnymi hotelami dla turystów. Tym bardziej, jeśli nasi Masajowie trzymają się tradycji i żyją prawie jak ich przodkowie przed wielu, wielu laty. Dla dziewczyny ze środka Europy nie jest to proste życie. Chwilami buntuje się przeciwko otaczającej ją rzeczywistości, ale dziwnie nieobliczalna miłość powoduje, iż funkcjonuje w równie dziwnym dla niej świecie, o innej kulturze, innej mentalności, o zwyczajach nie wspominając.
Oczywiście próbuje dokonać w nim zmian. Zwłaszcza kiedy widzi, że są też Masajowie, co akceptują nowy porządek świata. A jaki jest jej Lketinga? Gotowy na cywilizację, czy jeszcze nie? I tak jak to w życiu bywa, są zwycięstwa i porażki, łzy i śmiech. Pozornie proste tematy, ale jednak egzotyczne.
Do tego powieść pisana jest tekstem bez dialogów. Stanowi wewnętrzny monolog autorki – narratorki. Subiektywna wizja życia w masajskiej chacie zwanej manyattą pogłębia „prawdziwość” gawędy o życiu wśród tych mieszkańców Kenii. Początkowo jest niezwykle, ciekawie, nawet fascynująco, ale na jak długo? Czy wystarczy sama miłość, by przezwyciężyć „inność”? Może jednak, by samemu zostać w miarę normalnym człowiekiem, trzeba uciec?
Od pierwszego wydania książki minęło już sporo lat. Nie wzbudza ona już dziś emocji, które towarzyszyły pierwszemu wydaniu. Wówczas była jedyna w swym rodzaju. Skłoniła autorkę do napisania jeszcze paru innych, bo historia opisana w pierwszej ma swój dalszy ciąg…

Oceń klikając:
lo 0

Prochybicja
5 (1)

Prochybicja

Nie wiem dlaczego niektórym książkom, które nie wzbudzają mego zainteresowania po przeczytaniu trzydziestu stron, daję szansą, niektórym nie. Te z szansą czytam do końca, pokonując jakże często trudy i znoje. Potem próbuję w nich coś znaleźć, żeby całkowicie autora nie pogrążyć w depresji (zauważyliście, że prawie wszyscy ją mają?), że napisał gniota, kicz lub inne badziewie. Co mną kieruje? Pogoda, ciśnienie, humorki? Jestem przecież kobieta po menopauzie i zmiany nastoju już mnie nie dotyczą… W każdym razie zjawisko to zaczęło mnie niepokoić, bo może wskazywać na jakieś zmiany w mózgu. Niepokój wzrósł po przebrnięciu (bo trudno to nazwać czytaniem) przez książkę Zadie Smith „Łowca autografów”…
Kiedyś pisałam recenzję z książki, co to według mnie była o niczym. Teraz wiedziałam, że powieść jest o czymś, tylko o czym?
Zaczyna się ona od zabrania trzech synków przez ich ojców na walki zapaśnicze. Synkowie są Żydami różnego koloru skóry. Jako że nie przepadam za sportami walki, pomyślałam, iż skrytykuję tatusiów i to będzie punkt zaczepienia. Bo kto prowadza dzieci na pokaz mordobicia? Do tego rozdział zwany prologiem zawierał co kawałek tajemnicze litery. Nie, nie, jakie tajemnicze. To po prostu słynne imię Boga, zapisane w księgach. Ale co ono robi przy tym MMA? Zwłaszcza pisane w języku hebrajskim?
Potem jest historia królowej Wiktorii i ponownie imię boże. A potem synkowie dorastają. Stają się dorosłymi wyznawcami religii mojżeszowej. I jeden z nich jest tytułowym łowcą autografów, ale takim co łowi i sprzedaje. Zupełnie tak jak rybak, który łowi ryby, sam ich nie je, ale robi na nich dobry interes. Alex, bo tak się nazywa ten chiński Żyd (a może trzeba pisać małą literą?) ma jednak obsesję na punkcie autografu gwiazdy filmowej o imieniu Kitty. Rozumiem. Obsesja rzecz ludzka. Mnie też mówią, że mam obsesję na punkcie pewnego klubu sportowego. Zatem książka jest o obsesji?
Im dalej przebijam się przez treść, tym więcej mam przedziwnych skojarzeń. Przypomina mi się nasz swojski serial „Ranczo”. Stary Japycz z ławeczki, grany przez nieżyjącego już świetnego aktora Leona Niemczyka powiedział, że w Ameryce (czytaj – Stanach Zjednoczonych) nie ma alkoholizmu, ale są prochy i dlatego jest prochybicja. I teraz coś zaczyna się zgadzać. Bo jakże inaczej zinterpretować taki tekst….: „Alex odniósł wrażenie, że hotel lekko się pochyla, a jakaś siła wysysa całe powietrze z sali (…) wszyscy obecni zostali wciągnięci przez próżnię, która pojawiła się ze swą świtą przy barze.”
W końcu przy końcu tekstu dochodzę do wniosku, że jest on właśnie o prochach. A te jak wiadomo, różne wizje mają, to znaczy ludzie je łykający, mają. Z prochami jest niebezpiecznie. Niedawno moja koleżanka pomstowała na lekarza, że dał jej na nadciśnienie prochy, po których miała wizje. Okazało się, że takie ja łykam od dwóch lat i wizji nie mam.
Zatem proch prochowi nie równy, tak samo jak pacjent pacjentowi. Dlaczego więc książce dałam szansę? Może to efekt prochów na cukrzycę?

Oceń klikając: