Kategoria: recenzje książek

szpie 0

O problemie z książką…

Tytuł książki: Szpiegowski nokturn Autor książki: Aleksander Omiljanowicz

O problemie z książką…

Dziś będzie bardziej o problemie z książkami niż o samej książce. Wszystko zaczyna się w momencie, kiedy utwór literacki traci swą tzw. aktualność lub jest niezgodny z obowiązującymi zasadami powszechnego użytku, lub jego autor staje się persona non grata. Będzie o tym ostatnim.
Jeśli przestępca siedzi w więzieniu, pisze pamiętniki, udziela wywiadów przerabianych następnie na książki przez autorów – widmo, wszystko jest w porządku. Jeśli natomiast odnosi sukcesy, a potem trafia za kraty, a ma to związek z jego twórczością, to już są wątpliwości. Zwłaszcza jeśli wszystko zaplatane jest politycznie, ustrojowo i światopoglądowo.
Taki właśnie jest problem z Aleksandrem Omiljanowiczem. Właśnie przeczytałam jego „Szpiegowski nokturn” , wydanie z roku 1985 w nakładzie 40 000 tysięcy egzemplarzy. Jako mieszkanka Podlasia, znam doskonale historię popularności pisarza. Uchodził za wzór. Pisał o miejscach, w których żyliśmy. Uczęszczał na spotkania z młodzieżą i opowiadał o historii terenów przy przedwojennej granicy Polski. Jego powieści rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. I nagle trach. Zmiana ustroju. Zmiana polityczna. Przełom lat 80/90. Ci, co do tej pory byli cacy, teraz są źli. Zły okazuje się Omiljanowicz. (jeśli jesteście zainteresowani, poczytajcie o nim). Czy zatem należy również negować je twórczość? Problem w tym, że jest to twórczość w pewnym stopniu uwarunkowana nie tylko historycznie, ale również politycznie.
Przeczytany przeze mnie tekst to trzy opowiadania dotyczące czasów przedwojennych i lat walki na dawnym pograniczu. Nie są złe. Warsztat pisarski solidny. Autor pisze: ” Przedstawionym wydarzeniom starałem się nadać formę opowieści sensacyjnej, by kronikarskim zapisem nie nużyć czytelnika”. Wszystko robi więc świadomie. Jak na literaturę przystało, nadaje faktom charakter epicki. Czyni to sprawnie. Tekst czyta się z zainteresowaniem. Przypomina mi kieszonkowe „tygrysy”, które czytali nawet ci, co innych książek nie czytali. Wspominając legendarne książeczki, zawsze widzę mego ojca w … toalecie. Jedyne miejsce, gdzie można było spokojnie poczytać, żeby dzieci nie przeszkadzały….
Treść opowiadań Omiljanowicza, zwłaszcza dwóch pierwszych, też przykuwa uwagę. Jakie ma źródła historyczne? Nie sprawdzałam. Kiedyś czytałam sporo o działalności szpiegowskiej przed drugą wojną na terenie Górnego Śląska. Było podobnie. Oczywiście zarówno „tygrysy” jak i inne opowieści tego typu, nie mogą być źródłem historycznym. Tak samo jak Sienkiewicz. Trzeci tekst jest już rzeczywiście polityczny, nasycony światopoglądem lat PRL-u. Ale ilu wybitnych poetów i pisarzy pisało „pod publiczkę”? Czy dzisiaj nie mamy tekstów na zamówienie, takich na przykład sponsorów?
Problemu nie rozwiązałam. I nie rozwiążę, bo zawsze takowy z literaturą będzie. Czy należy czytać Omiljanowicza, czy nie? – sami na to sobie odpowiedzcie.

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
tam 0

W angielskim stylu

Tytuł książki: Tam piaski śpiewają Autor książki: Josephine Tey

W angielskim stylu

Jeśli biorę się za książkę z głębokiego PRL-u, oznaczoną „kluczykiem”, wiem, że będzie nieźle. Seria kryminalna z 70/80 cieszyła się ogromną popularnością i praktycznie nigdy czytelnika nie zawiodła. Raz sprawa była ciekawa, raz mniej, ale określony poziom kieszonkowe wydania trzymały. Tym razem była trochę gorsza. Powieść Josephine Tey, czyli szkockiej pisarki Elizabeth Mackintosh „Tam piaski śpiewają”, wydana w 1977 roku w nakładzie 100 000 (słownie – sto tysięcy) egzemplarzy do specjalnie pociągających nie należy, co nie oznacza, że trzeba ją skreślać z listu oczekujących na przeczytanie.
Bohaterem jest inspektor Scotland Yardu Alan Grant, który musi odpocząć, wypocząć i odetchnąć od pracy z przestępcami. Wyrusza więc pociągiem do Szkocji, by łowić ryby. Nie jestem facetem, ale wiem, że oni tak mają. Mocząc przysłowiowego kija w wodzie, odpoczywają. Już u kresu podróży wraz z konduktorem wagonu sypialnego i innymi podróżnymi, odkrywa, iż jeden z pasażerów nie żyje. Wszyscy fachowcy wokół potwierdzają śmierć z powodów naturalnych. Słowem żadnego przestępstwa nie ma. Ale oczywiście nasz policjant i seria z „kluczykiem” oznacza, że wszyscy są w błędzie, bo coś w tym wszystkim nie pasuje.
W ten oto sposób wkraczamy na drogę śledztwa prowadzonego przez glinę na urlopie. Zanim jednak cokolwiek w tej materii zacznie się dziać, musimy przebrnąć przez nudny dla mnie opis Szkocji, ludzi, zajęć, problemów i wędkowania, które oczywiście każdą kobietę nudzi, a tą nadal jestem. Opis ten zajmuje połowę, a nawet więcej książki w wydaniu kieszonkowym, liczącej 234 strony drobną czcionką. Oczywiście taka kompozycja utworu pozwala poznać ową Szkocję i ludzi tam mieszkających. Jeśli zamiarem autorki było zmuszenie czytelnika do owego poznania, to jej się udało. Pierwsza połowa XX wieku przedstawiona. Miłośnik kryminałów będzie czytał uważnie, gdyż ma nadzieję, że zaraz, za momencik, za kilka stron dowie czegoś więcej o morderstwie, wszak na pewno do takowego w pociągu doszło.
Oczywiście też przebrnęłam przez część opisowo – wprowadzającą i doczekałam wreszcie wątku kryminalnego, który oczywiście został rozwiązany. Rewelacji żadnych nie było, wszystko tradycyjnie. Najważniejsze, że został rozwiązany, bo brnąc przez perypetie z wręczaniem kwiatów i knowań rewolucyjnych Małego Archiego, myślałam, że nie doczekam.
Cóż, takie „kryminały” też być muszą. Powstawały dawno temu („Tam piaski…” w 1952 roku) i dzisiaj trącą przysłowiową „myszką” . Nadal jednak są cenne ze względu na sposób budowania akcji, a przede wszystkim na charakterystykę głównego bohatera, samotnego detektywa, który rozwiązuje zagadkę za pomocą własnego intelektu. W czasach, kiedy morderców odkrywają profilerzy i analitycy z laboratorium, warto czasem pokłonić się przed siła ludzkiego rozumu.

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
goraczka 0

Krwawo

Tytuł książki: Gorączka i krew Autor książki: Sire Cedric

Zapowiedź na tylnej okładce – zachęcająca. Da mnie oczywiście. Będzie coś kryminalnego. Na dworze upał. W domu cicha klimatyzacja. Nic, tylko siedzieć i czytać. Mrocznie może być, bo póki prądu nie wyłączą, jest wszystko spoko i w porzo. Zatem do czytania.
„Gorączka i krew” Sire Cedric zapowiadała się zatem ciekawie. Jak na rozrywkę w upalny dzień. Miała być thrillerem, fantasy i powieścią w stylu gotyckim. I o dziwo, mimo iż rewelacyjna nie jest, te założenia spełniła.
Wszystko zaczyna się kryminalnie. Są makabryczne morderstwa, jest ucieczka z miejsca zbrodni, jest policja w postaci jego i jej. Ona ma skomplikowany życiorys, on też do łagodnych nie należy. Rozpoczyna się śledztwo. Schemat tradycyjny, ale to też bywa zapowiedzią dobrego dalszego ciągu. I rzeczywiście następuje. Na czterystu stronach mamy rozwiązanie zagadki. Jeśli nawet nie całej, to gust czytelnika w trakcie lania się spiekoty z nieba, zaspakaja.
A co jest pomiędzy? Niektórzy twierdzą, że pomieszanie z poplątaniem. Inni – całkiem zgrabna intryga. W każdym razie mnie najbardziej zainteresowało pojęcie, że powieść nawiązuje do tradycji gotyckich. A tu jak wiadomo, czarne duchy, czarna magia, czarne msze. Wszystko na czarno. Sceneria też czarna. Niekoniecznie mowa o kolorze. Bo stara stodoła też może być czarna, jeśli rządzi w niej czarny charakter. Czy przypomina czarne gotyckie zamki, w których rządził nie mniej czarny książę lub hrabia? Teraz zamków nie ma, ale stodoły owszem są. Jeśli zatem akcja dzieje się w czasach zwanych współczesnymi, stodoła funkcję zamku pełnić może.
Teraz zajmijmy się elementami fantasy. Też są. Ale o dziwo, te mają zawiązek ze światem duchów i to białych, czyli pozytywnych. Taki jeden pojawia się i pomaga. Nie, nie w sensie fizycznym. Wspiera jak na ducha przystało – duchowo.
Cóż, jeszcze w powieści mamy… Postacie ze świata realnego. Policjanci dobrzy i tacy trochę niedobrzy w znaczeniu, przepraszam za określenie, idioci, co to nie kumają, nie rozumieją i ślepo wykonują polecenia zwane rozkazami. To stały element powieści kryminalnej, kiedyś zwanej u nas – milicyjną.
Czas na podsumowanie. „Gorączka i krew” to mieszanina wszystkiego i wszystkich. Próba przeniesienia gotyckiego strachu w nasze czasy. Pomieszanie horroru z thirllerem, rzeczywistości z magią, realizmu z fantastyką. Pomysł na powieść bardzo dobry. Realizacja – w normie, chociaż nie podrywa z fotela. Może właśnie dlatego, że wszystkiego jest za dużo. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przerzucałam szybko kartki do końca utworu. Ale nie świadczyło to o owym słynnym „wciągnięciu” przez treść. Po prostu czułam przesyt ilością elementów. Ciekawiło mnie głównie, czy ludzie przeżyją i nie trafi ich przysłowiowy sz….
Mimo to powieść polecam jako lekturę rozrywkową. Zwłaszcza na upalne dni. Nie trzeba przy niej wiele myśleć.

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
aptekarka 0

Najlepiej żywokostem….

Tytuł książki: Aptekarka Autor książki: Magda Skubisz

Najlepiej żywokostem

Koleżanka podrzuciła mi cztery książki, które okazały się być jedną w czterech częściach. Podrzucając, minę miała nietęgą. Oznaczało to, że ma kłopoty z oceną owej częściowej powieści, a ja mam albo je rozwiać, albo potwierdzić. Jak zwykle w takich okolicznościach, postanowiłam przeczytać, choćbym miała przy czytaniu usypiać. Odłożyłam pierwszą część do kolejki, pozostałe na razie na bok.
Pozycja literacka przesuwała się do przodu, aż wreszcie dotarła do celu czyli moich rąk. „Saga rodu Tyszowskich” część pierwsza „Aptekarka”, autorka Magda Skubisz. Najpierw poczytałam co na okładce z przodu i tyłu. Zabrzmiało feministycznie, bo ma to być opowieść o silnej kobiecie. Potem, że będzie o zielarstwie, czemu nie, zioła rzecz dobra, ale kiedy wyczytałam, że to błyskotliwy romans już mnie trochę zniechęciło. Do romansów generalnie nic nie mam, ale to nie moja bajka i unikam ich jak diabeł święconej wody. Potem na tylnej okładce była charakterystyka bohaterów, w tym owej dziewczyny, co to „odebrała wyprzedzające epokę feministyczne wychowanie”. Ba, nawet emancypacyjne! Zaraz, zaraz, to drugie było pierwsze. Wszak niejaki Prus coś tam o emancypantkach napisał. A tu mamy rok 1854, czyli całe czterdzieści lat przed powieścią i trochę więcej przed przyznaniem kobietom praw wyborczych w co niektórych krajach.
W każdym razie bohaterka była prekursorką zarówno jednego jak i drugiego zjawiska. Była aptekarką, co nie oznacza, że pracowała w aptece. Mówić językiem bardziej współczesnym była po prostu zielarką, znachorką, babką, szamanką, czyli leczyła ludzi metodami naturalnymi. Jak każda tego typu osoba leczyła dobrze, o czym później powieść napisał Dołęga – Mostowicz zmieniając jedynie rodzaj żeński na męski. Nasz aptekarka zbierała zioła, robiła w moździerzu lecznicze maści i inne medykamenty. Była tak zajęta swoim rzemiosłem, że nie miała czasu się wymyć i zawsze była brudna.
Powieść skupia się na żywokoście, zwłaszcza na jego korzeniu. Katja, bo tak ma na imię aptekarka, wykopuje korzeń i leczy nim pana ze dworu. Akurat w trakcie czytania, dorwał mnie ból kolana. A może spróbować? Poszłam do sklepu zielarskiego na moim osiedlu i zapytałam o ten korzeń. Oczywiście! Katja miała rację! Na szczęście nie musiałam szukać korzeni, bo w sklepie był już gotowy olej żywokostowy.
I to był największy pożytek z lektury przyniesionej przez koleżankę. Reszta właściwie po mnie spłynęła. Nie odnalazłam owych elementów empancypacyjno – feministycznych, o romansie nie wspominając. Ale spoko, w porzo, to dopiero pierwsza część, pewnie będzie to w następnych. Treść przeciętny dawny gimnazjalista streściłby na dwóch, góra trzech stronach zeszytu w jedną linię. Dlatego też utwór liczący trzysta stron, drukowany dość dużą czcionką, przeczytałam szybko, ale beznamiętnie.
Szok przyszedł potem, kiedy w sieci znalazłam opinie o „Aptekarce”… większość pozytywna… Czyżby ze mną coś było nie tak?

❤️
1
👍
0
0
💡
1
0
📖
0
ocalony 1

Horror powyżej Herberta

Tytuł książki: Ocalony Autor książki: James Herbert

Horror powyżej Herberta

Kiedyś obiecałam sobie, że po książki Jamesa Herberta sięgnę w ostateczności…. Jakoś tak mi nie przypadły do gustu. Co prawda ostateczność nie nadeszła, ale w moje ręce wpadł „Ocalony”… Egzemplarz był zniszczony, kartki fruwały, ale – sprawdziłam – były wszystkie. Na pewno to wina kleju. Takie masowe produkcje literackie, jak teksty Herberta, zwane czytadłami, wydawano byle jak. A może jednak nie… może egzemplarz rozpadł się od ilości czytelników, mających książkę w ręku? Sprawa stała się tajemnicza. Postanowiłam więc utwór przeczytać.
I teraz boję się we własne piersi. Ten „Herbert” jest dobry! Ma w sobie wszystkie dobre cechy horroru, który jak wiadomo jest fikcją literacką. Są duchy, co to straszą. Jest tajemnica, zagadka i zaskakujące rozwiązanie. Do tego jest to horror współczesny, bo dotyczy katastrofy samolotu. A te jak wiadomo liczą sobie trochę ponad sto lat. Duchy z piramid, znaczy się mumie, sztuczne stwory, znaczy się Frankenstein, w powietrzu nie latały, o Draculi już nie wspomnę.
Mamy zatem katastrofę samolotu i szukamy jej przyczyn. Oczywiście musi być wątek kryminalny, by wszystko uwiarygodnić. Musi być śledztwo. Musi być człowiek, który ma wątpliwości. I musi być ten jeden, najważniejszy, co to zagadkę rozwikła. Oczywiście wszelkie pisanie o sposobie rozwiązania tajemnicy byłoby spojlerem i tego czynić nie będę. Temat nie jest więc czymś nowym. Opisy lotniczych katastrof zajmują sporo miejsca w literaturze, zwłaszcza sensacyjnej. Cóż, każdy rozbity samolot to zagadka i prawdziwa gratka dla twórców literatury, nazwijmy, popularnej. Pole do popisu wyobraźni, tworzenia nastrojów grozy i makabrycznych opisów. Tu jest tak samo.
W sumie tekst nie wyróżnia się niczym specjalnym. Bohaterowie tradycyjni, kompozycja także. A jednak trzyma w napięciu i przede wszystkim nie jest, jak to bywa w przypadku innych utworów, naiwny, że nie powiem – głupi. Ma w sobie to „coś”, co sprawia, iż czytelnik po prostu czyta i czeka na zakończenie. Zapewne jest to też zasługą ilości słów drukowanych. Książka jest formatu kieszonkowego większego, wydrukowana na cienkim papierze, liczy 220 stron. Tyle, ile powinno wystarczyć na moją ulubioną trasę pociągiem z Warszawy do Wałbrzycha.
Ja przeczytałam ją siedząc przy fontannie w letni, bardzo ciepły dzień. W czas wakacji zajmowałam się bowiem wnukiem i właśnie odstawiłam go do miejscowego muzeum, zgodnie z jego hasłem „Oddaj dziecko do muzeum”. Nie martwcie się, nie jako eksponat. Instytucja organizuje zajęcia edukacyjne dla małolatów. Czekając na ich zakończenia, brnęłam przez słowo drukowane. Było na tyle ciekawe, że nie zwróciłam uwagi na upał. Osłaniało mnie bowiem drzewko, wiał lekki wiatr, a historia „Ocalonego” przeniosła mnie w przedziwny świat Jamesa Herberta, tym razem ciekawego… Polecam utwór.

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
maruta 1

Wojenne zabójstwo

Tytuł książki: Maruta Autor książki: Kazimierz Korkozowicz

Wojenne zabójstwo

Pomysł był dobry. Milicyjny (lub detektywistyczny według nowej nomenklatury) kryminał w czasie Powstania Warszawskiego. Ktoś zabija strzałem w plecy i nie jest to faszysta. Trzeba go odnaleźć.
Z wykonaniem pomysłu było już różnie…
„Maruta” Kazimierza Korkozowicza wydana została w 1976 roku w nakładzie 100 000 egzemplarzy (słownie – sto tysięcy, dzisiejsi pisarze mogą o tym co najwyżej pomarzyć). I chociaż nie miała oznakowania ówczesnej kryminalnej serii z „jamnikiem” czy „kluczykiem”, jej format i ubarwienie okładki świadczyło, iż należy do wskazanego źródła opowieści zwanych dziś milicyjnymi. Schemat treściowy też jest taki sam. Inne są dekoracje.
Oto mamy Warszawę w czasie powstańczego zrywu. Jeszcze stojąca kamienica, a w niej stali mieszkańcy i przybyły na kwaterę oddział. Jest piękna dziewczyna. Jest wspomnienie dawnej miłości. Jest też dowódca, który szuka sprawcy morderstwa. Tak jakby zabijanie w czasie walk morderstwami nie było…. I tu właśnie poczułam pewien zgrzyt. Dlaczego szukamy jednego zabójcy, skoro wokół jest ich tylu?
Ale …. zaraz…. Czyż nie mamy kryminalnych opowieści rozgrywających się w czasie wojennych walk? Czymże jest nasz ukochany kapitan Hans Kloss? W każdym odcinku kogoś tropi, coś odkrywa, ba, nawet osobiście zabija…. Tak…. Ale Hans to był Hans. Bohater omawianej książki tak błyskotliwy nie jest. Do tego Hans aż tak kochliwy nie był, jak ten z powstania… Właściwie nie wiem, po co jest owa tytułowa Maruta. Taki kwiatek do kożucha? A może żeby akcja była żywsza, bo wbrew wszystkiemu toczy się wolno. Zupełnie mi nie pasuje do czasów walk powstańczych.
Na pewno chwała autorowi za to, że próbuje zróżnicować postacie, każdej nadaje cechy indywidualne, wyposaża w inny życiorys. Ten jest taki, tamten inny. Wspomnienie wakacyjnej miłości też się w to wpisuje. Czy ma wpływ na prowadzone śledztwo? Raczej nie…. Znowu taki dodatek do wydarzeń. Tak więc brniemy sobie poprzez kilka powstańczych dni. Szukamy sprawcy zabójstwa. Wokół trwa ostrzał, sztukasy zrzucają bomby, kamienica się trzęsie, tynk spada, a morderca żyje nadal. Oczywiście, że dzielny dowódca oddziału, zanim ruszy do dalszej walki, mordercę odnajduje. Czy jednak na pewno?
Końcówka miała być zaskoczeniem dla czytelnika. Ale wytrawny znawca literatury milicyjnej już od połowy opowieści doskonale wiedział kto jest kim. Bo schemat jest schematem. Nie przeskoczysz przyjacielu, może autorze, może czytelniku.
W każdym razie „Maruta” nie zaskakuje. Może szkoda, ale czy prawdziwy, krwisty kryminał może rozgrywać się w czasie Powstania Warszawskiego? Czy walka na ulicach miasta, śmierć tysięcy ludzi może powodować, że szukamy tego jednego, jedynego mordercy, skoro wokół ich tylu? Może znacie jakieś opowieści o tej tematyce?

❤️
2
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
piekara 0

Cała prawda

Tytuł książki: Ani słowa prawdy Autor książki: Jacek Piekara

Cała prawda

Dziś o całej prawdzie w sprawie książek nie posiadających ambicji bycia wielkimi. Książki owe mają dostarczyć rozrywki w różnej formie, mogą śmieszyć, mogą straszyć lub po prostu być zlepkiem liter, o których szybko się zapomina. Przy takich książkach człek spracowany odpoczywa, oddycha innym powietrzem, nie zawsze musi być świeże. W każdym razie po takie pozycje literackie czasami się sięga. Nawet trzeba. Kiedy człowieka do ziemi przybije ambitna lektura, oddech jest wskazany. Wśród takich opowieści są lepsze, gorsze lub do niczego. Żeby wiedzieć do jakiego gatunku dana rzecz należy, obowiązkowo trzeba ją przeczytać. Takim właśnie nastawieniem sięgnęłam po „Ani słowa prawdy. Opowieści o Arivaldzie z Wybrzeża” Jacka Piekary. Tytuł, w połączeniu z okładką, od razu mnie zachęcił. Żadnej ściemy. Żadnego łapania czytelnika na lep z gatunku „hit roku, z życia wzięte”czy tym podobne bzdury. Na okładce facet z brodą, ni to święty ni to czarnoksiężnik, obok jakaś wypacykowana lala i z tyłu jeszcze ktoś tam. Autor stawia sprawę jasno – nic tu prawdą nie jest. Znaczy się mamy fantasy w całej okazałości.
W czytaniu utwór okazał się być całkiem przyjemny. Ot takie połączenie baśni dla dzieci z baśniami arabskimi dla dorosłych, takiego Tolkiena z Sapkowskim i fantazji z rzeczywistością. Mieszanina pozornie wybuchowa, ale pozwalająca na chwilę wytchnienia pomiędzy ambitnymi pozycjami wybitnych.
Każde opowiadanie, bo są to takowe, ma dokładny opis miejsca akcji, uczestników i samą akcję. Łączy je oczywiście tytułowa postać, która idealna nie jest i to jest jej najlepszą cechą. Arivald swoje za uszami ma i chwała mu za to, bo jest bardziej ludzki. Jego działalność jednym się podoba, drugim nie. I to też jest fajne. Napisałam „fajne”? Takie słowa w recenzji? Oczywiście, bo cała książka jest po prostu fajna. Ma sporą dawkę humoru. Nie takiego, że tarzamy się na matce ziemi ze śmiechu. My się po prostu uśmiechamy, podziwiając działalność Arivalda. On też się uśmiecha, jeśli udaje mu się sprawę załatwić do końca. A jest tych spraw dziesięć. Rozwiązywane są nie tylko dzięki ruchom różdżki i zaklęciom. Nasz bohater ma siłę w rękach, co pozwala mu załatwić wiele spraw dzięki owej sile w mięśniach.
W sumie więc dostajemy do ręki książkę, przy której odpoczywamy, ale na którą nie wnerwiamy się, mówiąc, iż naiwna i pozbawiona sensu. Ba, ta książka nadaje się nawet dla tych, co nie przepadają za fantasy (a autorka niniejszej recenzji takową jest). Bo nie przegina w żadnym miejscu. Wszystkiego jest tu w normie. Jeśli więc jesteście miłośnikami ambitnej niszowej literatury, ale chcecie odpocząć, polecam Arivalda i jego przygody. Łącznie z dobrą kawą, a może nawet kieliszkiem czegoś więcej (jest przed dwudziestą drugą, zatem nazwy nie wymieniam).

❤️
1
👍
0
0
💡
4
0
📖
0
luk 0

Beznadzieja

Tytuł książki: Łuk triumfalny Autor książki: Erich Maria Remarque

Beznadzieja

Są książki, do których się wraca. Zupełnie nie wiadomo, dlaczego się wraca. Oczywiście jeśli owa opowieść jest atrakcyjna i poprawia nam humor, wszystko staje się jasne. Ale jeśli nas dołuje? Wywołuje uczucia zwane dziś powszechnie depresją (bo dziś każde uczucie nie będące dobrym humorem tak się nazywa)…
Właśnie… Po raz drugi sięgnęłam po „Łuk triumfalny” Ericha Marii Remarque… I nie był to żaden deszczowy, listopadowy dzień… I nie wróciłam z pogrzebu… Nawet stary pies miał się tego dnia dobrze… Skąd nagła tęsknota za tekstem trudnym, treścią przygnębiającą, powodującą utratę wiary w człowieka?
„Łuk…” wielu krytyków uznaje za najlepszą książkę niemieckiego pisarza. Nie będę się z nimi kłócić. Wszystkie przeczytane przeze mnie powieści tego pisarza były dobre w sensie warsztatu twórczego i znakomite w tworzeniu rzeczywistości epickiej. A może właśnie dlatego, że nie była to rzeczywistość epicka?
Nie znam czasów początku minionego stulecia, kiedy w Europie wojna goniła wojnę. Wielcy patrioci przedstawiają obydwie jako walkę ze złem i oddają każdego roku przy pomnikach hołd bohaterom. Kto jest zły? Kto jest bohaterem? Remarque wskazuje jednoznacznie – człowiek.
Bohater jego powieści jest Niemcem, zbiegłym obywatelem III Rzeszy. Nie godzi się na upodlenie człowieka przez faszyzm, godzi się na niepewność jutra. Nie ma paszportu, nie może legalnie pracować i mieszkać w kraju, który jest przeciwko ustrojowi panującemu w jego ojczyźnie. Legalnie oczywiście nic nie może, ale nielegalnie…. Jako znakomity chirurg przeprowadza operacje. Nikt nie ma nic przeciwko temu. Robi to dobrze. Mieszka niezameldowany w pensjonacie i płaci za pobyt. Właścicielka nie ma nic przeciwko temu. Spaceruje po Polach Elizejskich i nikt nie ma nic przeciwko temu. Łuk triumfalny zdaje się uśmiechać z tej sytuacji. A jednak wszystko jest nie tak. Miłość też jest nie taka. Ciągle jest stan zagrożenia. Ludzie są smutni. Paryski krajobraz też.
Pozornie w powieści nie dzieje się nic. Zwykłe obrazki, zwykła codzienność, problemy jak u każdego w każdych czasach. Cieszmy się, póki jeszcze nie ma wojny – wydają się cieszyć pozostali bohaterowie powieści. Czujemy jednak w powietrzu beznadzieję. Żyjemy, bo nie mamy wyjścia. Jesteśmy w tym miejscu, gdyż gdzieś być musimy… Nie mamy na to żadnego wpływu…
Powieść przytłacza swymi smutnymi refleksjami nad ludzkim losem zależnym nie od jego właściciela, ale od innych ludzi. Tu praktycznie nikt nie decyduje za siebie. Robią to inni. Nawet w miłości, najbardziej intymnej ze spraw, samemu nie podejmuje się decyzji. Robi to ktoś inny. Starożytni nazwali to fatum, przeznaczeniem, którego nikt nie uniknie. Tak właśnie traktuje życie bohater Remarque’a. On po prostu czeka, bo doskonale zdaje sobie sprawę, iż to co stanie się z nim, nie jest od niego zależne. Od losu nie ma ucieczki…
Cóż, ciężko na duszy się zrobiło…Ale czasami warto pochylić się na beznadzieją tego świata…

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
12346