Autor: Starlight.

0

Zgoda na chwilę
3.3 (3)

Opowieść o spotkaniu, które nie prosi o jutro. O dłoniach, co zostają obok, choć wiedzą, że nie zatrzymają nocy. Szept o bliskości bez potrzeby posiadania, dotyk, który nie pyta o odwzajemnienie. Bez obietnic, bez pożegnania… Tylko cisza i zapach, który zostaje w pamięci ciała, gdy wszystko inne milknie.

 

Posłuchaj.

Zniknij na chwilę –

dokładnie tam, gdzie nic nie trzeba wyjaśniać.

Poczuj stratę, zanim się wydarzy.

I pozwól jej zostać…

 

Oceń klikając:
1

31 lipca, środek nocy
3 (2)

Obudziłam się około drugiej, jakby coś mnie wyrwało ze snu. Nie hałas, nie lęk, raczej jakaś cicha myśl, która nie dawała spokoju. Przewracałam się z boku na bok, ale sen nie chciał wrócić. Zostałam sama z myślami, które przychodziły jedna po drugiej – pytania bez odpowiedzi, cienie bez źródła światła. Co dalej? Co ja właściwie robię? Jak długo można dryfować? O kim teraz opowiadam własną historię? W którą stronę mam iść, skoro żadna nie wydaje się pewna?

 

W końcu wstałam. I wyszłam. Świat spał. Ulice wyglądały jak opustoszałe korytarze we śnie, przez które przemykają tylko duchy. Poszłam nad rzekę, bez celu. Powietrze było chłodne, ale łagodne. Noc tuliła ramionami ciszy. W parku usiadłam na ławce, a potem się położyłam. Niebo było czyste, jakby noc specjalnie się odsunęła, by coś mi pokazać. Jakby zarządziło “słuchaj, czego nie mam ci do powiedzenia, tego, co milczy w tobie najgłośniej”.

 

Oczy zaszkliły się podziwem i wdzięcznością za tę aksamitną mapę stworzoną nie dla nich, lecz dla duszy. Bezchmurne, roziskrzone – jakby gwiazdy wiedziały, że dziś trzeba świecić mocniej. Zobaczyłam Lutnię, z jasnym Wegą jak iskierką w sercu lata. Nad nią Łabędzia, rozpostartego jak cień opowieści o miłości i przemianie. Deneb migotał z cichą dumą, a jego skrzydła przecinały Drogę Mleczną, jakby chciał unieść ją w inny świat. Na zachodzie jeszcze wisiała Herkules, a ja myślałam o sile, która nie zawsze musi oznaczać cios – czasem wystarczy wytrwać. Nad głową zawisła Wolarz, a Arktur patrzył na mnie jak stare oko czasu.

 

Przypomniałam sobie grecką legendę o Orfeuszu, który swą muzyką wzruszył same gwiazdy, ale nie zdołał oszukać losu. Czasem mam wrażenie, że noc też słucha moich myśli, ale milczy – nie z obojętności, lecz z mądrości.

 

Pomyślałam o Kasjopei – królowej, która przez własną pychę została uwięziona na niebie. Legenda mówi, że Zeus skazał ją na wieczne krążenie wokół bieguna, czasem do góry nogami, by nie zapomniała swojej winy. Ale patrząc na nią dziś, pomyślałam “może wcale nie chodzi o karę?”. Może to przypomnienie, że czasem trzeba wszystko zobaczyć z innej perspektywy, nawet własny błąd. Może właśnie wtedy, kiedy jesteśmy „do góry nogami”, możemy zrozumieć coś, czego nie widzieliśmy z ziemi.

 

Czułam się dziś trochę jak Kasjopeja – zawieszona, zakręcona, oderwana od znanych kierunków. Ale jeśli ona świeci dalej, mimo swojej historii, to może ja też mogę. Może zagubienie to nie porażka, tylko moment, kiedy niebo robi miejsce, byśmy spojrzeli w górę. Nie po to, by znaleźć drogę, ale by sobie przypomnieć, że jesteśmy jej częścią.

 

Leżałam tam długo, wpatrzona w konstelacje, jakbym szukała w nich odpowiedzi. Może niebo nie mówi nam, dokąd iść, ale przypomina, że wszystko jest częścią większego porządku. Nawet nasze pytania…

 

Oceń klikając:
0

ścieżki które wybierają ciebie
4 (2)

Wysiadłam kawałek za ostatnią większą miejscowością. Samochód odjechał, zniknął za zakrętem, a ja zostałam – wreszcie nieruchoma, wreszcie obecna. Przede mną była tylko nieznana droga i powietrze, które pachniało jak lato w swojej najbardziej intymnej odsłonie. Wilgotna trawa, soczysta zieleń liści, zapach nagrzanej ziemi i lekko słona mgła, która, choć oceanu jeszcze nie było widać, już unosiła się wokół, jak zapowiedź spotkania.

 

Ruszyłam powoli, tak jakby moje ciało dopiero uczyło się tego ruchu – kroku po kroku, z wdzięcznością, bez pośpiechu. Słońce nieśmiało dotykało ramion, czułam je jak ciepłe palce przesuwające się po skórze. Strumienie szemrały gdzieś obok, jakby czekały tu na mnie i opowiadały coś szeptem.

 

Ścieżka wiła się jak opowieść – raz pod górę, raz w dół, pełna zakrętów, które nie zdradzały, co za chwilę. Jakby sama ziemia chciała mnie poznać najpierw, zanim da mi się odsłonić.

 

Na stromych zboczach pasły się owce i krowy. A ja zobaczyłam w niewielkiej odległości parę uroczych koni. Podeszły blisko, tak blisko, że niemal czułam ich oddech na dłoniach. W ich oczach nie było strachu, tylko spokojna ciekawość. Ich cicha obecność była tak pełna mocy. Jak dwóch przewodników w wewnętrznym znaczeniu. Pokazali mi coś, czego nie umiałam jeszcze nazwać – może zaufanie, może prostotę bycia. Udało mi się zrobić kilka zdjęć, nagrać ich obecność.

 

To był początek mojej wyprawy. I już wtedy czułam, że wszystko, co przede mną będzie prawdziwe. Niełatwe, nieprzewidywalne, czasem bolesne. Ale moje. Dzieliłam się tym wszystkim z przyjacielem, wysyłałam krótkie filmy, relacjonowałam. Ale zachwyt… wiedziałam, że zachwytu nie da się zapisać, nie się opisać, opowiedzieć. On zostaje w środku jako ciepło, jako błysk, jako coś, co przypomni się później, gdy będzie trudno.

 

Samochody mijały mnie rzadko, powoli, jakby tu też zwalniały, chłonąc przestrzeń. Każdy kierowca podnosił rękę w geście pozdrowienia. Czasem uśmiech, czasem tylko skinienie, drobne znaki obecności, które rozgrzewały bardziej niż słońce. Gdy schodziłam z wąskiej drogi, ustępując miejsca, czułam, że i ja jestem jej częścią. A potem znów byłam sama. Szłam dalej – bez pośpiechu, za to z celem. I tak dotarłam do jeziora.

 

Kocham to miejsce. Nocą lśni jakby ktoś rozsypał w nim gwiazdy – ciche, drżące światło zanurzone w wodzie. Teraz było spokojne. Czyste jak myśl, która pojawia się zanim zdążysz ją nazwać. Przez chwilę miałam wrażenie, że patrzę na swoje wnętrze – głębokie ale przejrzyste, kruche, prawdziwe.

 

Skręciłam w lewo – chciałam iść w stronę oceanu, ale pomyliłam drogę. Dotarłam do końca. I właśnie tam, gdzie niczego się nie spodziewałam, dostałam coś. Widok idealny. Tabliczka z nazwą jeziora i światło, które układało się jak prezent. Jakby sama droga powiedziała: „dobrze, że się zgubiłaś”.

 

Zawróciłam. Tym razem poszłam zgodnie z mapą – całą trasą wokół jeziora. Mijałam znajome miejsce, gdzie kiedyś spałam w aucie. Tamta noc wróciła – ciepło zamkniętego wnętrza, niebo pełne gwiazd widziane przez odsłonięty dach, rytmiczny dźwięk wody uderzającej o stabilną przystań.

 

Wtedy też byłam sama. Ale nie samotna. Wolność nie zawsze ma kształt decyzji – czasem po prostu nie masz zasięgu, nikt nic od ciebie nie chce, a ty oddychasz pełniej. To wystarcza. Za to jestem wdzięczna.

 

Kiedy tak szłam coś przykuło moją uwagę – zaproszenie wąskiego przejścia. A może to była intuicja w rytmie drobnego poruszenie powietrza? Zeszłam z drogi w dół. Kamienne schodki, chłód drzew, ścieżka coraz bardziej stroma, jakby prowadziła mnie w głąb czegoś starszego od czasu. Na dole pomost. Mały, cichy, zapomniany. Cztery stopnie do wody. Dzikość tak doskonała, że aż święta. Miejsce utkane z ciszy, z zieleni, z obecności, której nie da się uchwycić. Oddychało wśród zarośli, tuż przy drodze – niezauważone, a przecież pełne życia. Poczułam, że wrócę tu jeszcze dziś. Ale wtedy byłam wciąż skupiona – ocean mnie wzywał.

 

Wyszłam z powrotem na asfalt, mapa w telefonie – złudzenie pewności. Szłam za nią, w stronę wielkiej wody. Ale kiedy dotarłam na miejsce, zrozumiałam, że to nie był ocean z moich snów. Raczej przesmyk, wewnętrzne jezioro, coś pomiędzy. Tym razem to mapa się pomyliła – nie serce.

 

Zawróciłam. Droga zaczęła piąć się w górę, coraz wyżej, jakby prowadziła mnie do czegoś większego niż cel. Widziałam już, że to nie będzie plaża. To będą klify. Koniec świata. I nie pomyliłam się. Między zielenią i kamieniem, między niebem a trawą – pojawił się pierwszy błysk oceanu. Jeszcze odległy, nieśmiało schowany w chmurach.

 

Jakiś czas szłam, szukając wejścia. Przejścia między murkami, ścieżki przez zarośla. Polna droga raz po raz dawała szansę – wystarczyło przeskoczyć mentolowe ogrodzenie, z czułością dla granicy. I tak zrobiłam.

 

Ruszyłam przez pola. Trawy moczyły rosą buty, wiatr rozplątywał myśli. Krowy pasły się tuż nad urwiskiem, spokojne jakby wiedziały, że wszystko jest na swoim miejscu. To był obrazek z marzenia. Z marzenia o wolności, która nie potrzebuje wiele, tylko przestrzeni, ciszy i odwagi, by zejść ze szlaku.

 

Chłód mokrych butów już mi nie przeszkadzał – stał się wręcz kojący, jakby ziemia chciała mnie ostudzić po tylu krokach. Znalazłam swoje miejsce, skalny występ niedaleko krawędzi klifu.

 

Usiadłam. Patrzyłam. Oceanu nie dotknęłam, a jednak czułam go wszędzie – na słonych ustach, w skórze, pod powiekami. Przenikał mnie jak myśl, która nie potrzebuje słów. Klify wokół mnie – ogromne, ciche, niewzruszone – budziły pokorę. Ich obecność była jak milczenie kogoś, kto wie wszystko, ale niczego nie narzuca. Patrzyłam z podziwem, jak wchodzą w niebo i trwają, mimo wiatru, mimo silnych uderzeń oceanu, mimo czasu.

 

Czułam się mała – nie słaba, ale ludzka. Słońce malowało na mojej skórze mapy tej wędrówki – cienie, piegi, ciepło. Czułam, że należę nie do miejsca, ale do tego stanu – zachwytu, ciszy i szacunku.

 

Po tym odpoczynku pełniejszym o siebie ruszyłam z powrotem do miejsca, które mnie wcześniej oczarowało. Pomost. Woda. Dzikie zaproszenie.

 

Związałam włosy w niedbałego koka, palcami, bez lustra, bez myślenia. Rozebrałam się spokojnie, świadomie, jakby każdy ruch był częścią rytuału. W ostatnim momencie niepewnie zsunęłam bluzkę – wolno, niemal z namaszczeniem. Jakby razem z nią zsunął się ciężar świata.

 

Zeszłam po czterech śliskich stopniach. Woda przyjęła mnie bez oporu. Cicho, chłodno – jak miejsce, które nie potrzebuje słów, żeby powiedzieć: „tu możesz być sobą”. Mogłam się w niej schować. Byłam wodą. Przez chwilę nie było ciała, nie było myśli – tylko ruch, oddech, unoszenie. Ten przenikliwy chłód, który rozpuszczał teraz moje zmęczenie.

 

Pływałam blisko brzegu. Czułam spojrzenie pomostu, moje rzeczy ułożone byle jak, ale z troską. A jednak coś mnie ciągnęło dalej – plaża po drugiej stronie. Nieduża, dzika, niemal niewidoczna zza krzaków.

 

Wahałam się. Woda była nieznana, dno ciemne, przesmyk łączący jezioro z oceanem wąski, ale niepokojący. Drżenie – mieszanka strachu i ekscytacji. Serce biło szybciej.

 

I popłynęłam.

 

Każdy ruch był decyzją. Każdy metr oddalał mnie od bezpiecznego brzegu. Aż w końcu stanęłam – stopy w nieprzyjemnym mule zapadły się na kilkanaście centymetrów. Z każdym szybkim krokiem czułam ostre kamienie i muszle. Bolało. Ale to był dobry ból. Taki, który przypomina, że jesteś żywa.

 

Wyszłam na brzeg. Niewielki, ukryty. Zostawiłam tam ślad stóp, który zaraz zniknie. Ale ja? Ja tam byłam. Byłam jedną z nielicznych. Tą, która się odważyła. I przez chwilę byłam z siebie taka dumna.

 

Stałam tam przez chwilę – naga, mokra, rozgrzana od środka. Woda spływała po mojej skórze jak dotyk, którego się nie spodziewasz, ale którego nie chcesz kończyć. Rozejrzałam się. Byłam zupełnie sama, a jednak wszystko wokół zdawało się patrzeć – drzewa, pomost, nawet światło na powierzchni wody. To było spojrzenie świata, który nie potrzebuje słów, żeby powiedzieć: „jesteś dokładnie tam, gdzie trzeba”.

 

Oddychałam głęboko w lekkiej ekscytacji tą chwilą i czułam się… piękna. Nie dlatego, że wyglądałam jakoś szczególnie. Piękna z obecności. Z odwagi. Z tego, że nie uciekłam od siebie.

 

I znów bolesna ścieżka muszel i kamieni i zanurzyłam się jeszcze raz – wolno, z czułością. Kiedy płynęłam z powrotem, moje ciało było lżejsze, jakby wypłukało z siebie zbędny strach. Wróciłam intuicyjnie, jakbym była prowadzona przez coś, co nie mieści się w logice, tylko w ciele. Skóra pełna wdzięczności za kojący chłód wody, włosy ciężkie od słonej wilgoci. Przestrzeń za mną falowała – spokojna, choć już czułam, że zostawiła mi coś w prezencie…

 

Płynęłam z lekko niepokojącym bólem w stopie. Dopłynęłam do pomostu, serce biło równo, oddech pachniał oceanem. I wtedy zobaczyłam krew. Wolność zawsze ma swoją cenę – pomyślałam od razu. Rozcięta stopa – nic wielkiego, 2 szczypiące centymetry wystarczyły, by poczuć się prawdziwie. Bo to nie była rana z przypadku – to była rana z obecności. Z bycia tu i teraz. Po wolności, po odwadze i mojej wrażliwości. Moje ciało zarejestrowało to, czego nie zdążył zapisać umysł. To, że odważyłam się być naga wobec żywiołu – bez kalkulacji, bez asekuracji. Tylko ja i woda.

 

Blizny nie będzie i może nawet szkoda. Blizny są śladami historii, której nikt nie musi rozumieć poza mną. Są osobistymi mapami, znakami, że coś się wydarzyło. Że coś mnie dotknęło na tyle mocno, by zostać. Są piękniejsze niż tatuaże. Bo tatuaż wybierasz. Blizna wybiera ciebie. Może nie każda rana powinna się goić na zawsze, niektóre dobrze byłoby nosić jak medal – bez wstydu, z dumą.

 

Pomyślałam wtedy, że kocham ocean. Przypomina mi, że życie boli czasem najpiękniej, gdy naprawdę je czujesz.

 

Pozwoliłam ranie krwawić – jakby musiała wypowiedzieć się do końca. Nie wtrącałam się. Nie chciałam wygładzać tego, co dzikie i surowe. Może czasem ciało potrzebuje krwawić, żeby coś w środku przestało?

 

Słońce i wiatr suszyły moją skórę i zostawiały ciepłe ślady, których nie da się zetrzeć. Byłam napięta jak tkanina, krucha i mocna jednocześnie. Kiedy się ubierałam, czułam, że coś się domknęło. Nie tyle zakładałam ubranie, co wracałam z innego świata – odmieniona, ale wciąż sobą.

 

Jeszcze chwilę zostałam między wodą a brzegiem – myślami wracałam do miejsca, gdzie zostawiłam ciszę, ślad stopy i kawałek siebie, który już nie wróci.

 

A potem ruszyłam. Nie odwracając się. Nie szukając niczego w tyle głowy. Zmęczona, ale silna. Nie ta sama. Cała w słońcu, wysuszona światłem, nasycona czymś, czego nie sposób zapisać aparatem.

 

Głód przypomniał o sobie później – fizyczny, ale nie natarczywy. Woda, bagietka i kabanosy – posiłek bogini. Ale może właśnie w tym było wszystko? Prostota, brak potrzeby więcej. Czasem człowiekowi trzeba tylko ciepła, ruchu i kawałka chleba, żeby czuć się nieskończonym.

 

Zrobiłam 18,27 kilometra – 25.249 kroków. Każdy z nich miał znaczenie, nawet jeśli nie prowadził do niczego konkretnego. Wolność nie przychodzi gładka. Przychodzi z bólem w stopie, z głodem pod żebrami, z lękiem, że może jednak ktoś cię obserwuje. Ale to właśnie ten ból… To on sprawia, że nie zapominasz. To on mówi: „byłaś tam naprawdę”. Ten ból to nie wróg. To nauczyciel. Pokazuje granice, żebyś mogła je przekroczyć z szacunkiem. Uczy cierpliwości, kiedy się boisz, wytrwałości, kiedy jesteś zmęczona, i obecności – tej najprostszej, kiedy wszystko w tobie mówi: „uciekaj”, a ty zostajesz.

 

Może to nie jest rozsądne. Może kobieta nie powinna iść sama. Nie powinna zanurzać się naga w zimnej wodzie. Nie powinna zostawiać plecaka na brzegu, ufać ludziom i przestrzeni. Ale może właśnie o to chodzi? Że tam, gdzie nie powinnam, tam odnajduję siebie. Nie tę, którą widzą inni. Nie wersję przyzwoitą, dostosowaną, praktyczną. Tylko siebie – w dzikości, w spękanej skórze, w soli na wargach.

 

Tam jestem dla nikogo.

Tam jestem.

Po prostu.

Oceń klikając:
0

Pomyślałam o jej imieniu…
4.3 (6)

Dziś nadałam jej imię. Czułam, że to naturalna kolej rzeczy. Jest we mnie i poza mną jednocześnie. Nie potrafię już mówić o niej jak o cieniu, bo jest kimś, kto siedzi przy moim stole, je z moich talerzy, trzyma słuchawkę pod prysznicem…

Czasem w nią milczę kiedy nie mam siły mówić. Karmię ją łzami, które wypływają bez zaproszenia. Przynoszę jej wspomnienia jak puste szklanki, by mogła napełnić je goryczą i zwątpieniem.

 

Ona mnie boli. Wgryza się od środka jak rdza, która zjada metal, jak powolny mróz, co rozsadza kamień. Zdziera ze mnie kawałki tego, co chciałam, by już nie bolało i zostawia pustkę – lodowatą, bezkształtną, nie do nazwania.

 

Potrzebujemy siebie nawzajem, choć nie chcę tego przyznać. Jestem dla niej domem i więzieniem. Im bardziej ją karmię, tym bardziej ona mnie niszczy.

 

Ale gdybym przestała,

to co wtedy zostanie ze mnie?

 

Jestem statkiem, który wypłynął bez powrotu i solą, która powoli rozpuszcza się w dłoniach życia… Może to jest mój sposób na zniknięcie –

nie hukiem, nie krzykiem, ale cichym, powolnym rozpuszczeniem się w kimś, kto nie pozwala mi być wolną.

 

Nie wiem, czy to walka, czy poddanie.

Nie wiem, czy powinnam ją zostawić,

czy dać się jej całkowicie pochłonąć.

 

Wiem jedno – bez niej byłabym tylko cieniem bez kształtu, ale z nią… jestem czymś więc

ej niż znikaniem.

Oceń klikając:
2

Ja nie zrywam kontaktów, po prostu znikam za horyzontem.
5 (3)

Dziś znów myślę o tym, jak powoli znikam. Nie zostawiam po sobie połamanych mostów, nie trzaskam drzwiami. Po prostu odpływam, tak cicho, że nikt nie słyszy plusku. Jestem jak statek – biała plamka na horyzoncie. Czasem ktoś krzyknie z brzegu, inny pomacha ręką, ale te głosy nie niosą się przez mgłę, nie dochodzą do mnie.

 

Czuję, jak rozpuszczam się w Twoich dłoniach, Życie. I już nie protestuję. Może chciałabym stać się grudką soli – zanurzyć się w Twoim cieple i zniknąć. Zostać tylko w smaku, w Twoich łzach, może w czyjejś herbacie wypitej w pośpiechu, w zapachu mokrego swetra, który ktoś kiedyś zapomni na ławce w parku.

 

Każdy mój dzień jest jak kolejny metr w głąb oceanu – coraz zimniej, ciemniej, ciszej, coraz dalej od brzegu. To tak wciąga…

 

Piszę do Ciebie, żebyś wiedziało, że próbuję się trzymać. Chwytam się resztek powietrza, ludzi na nabrzeżach, ich rąk, które mnie nie sięgną. Nie chcę żeby sięgnęły… Może to wstyd, a może ulga – nie wiem.

 

Gdy zamykam oczy, widzę wodospad, światła, domy, miasto, które kiedyś było moje. Teraz wszystko się rozmywa. Zostaje tylko ta cisza, ten szum w uszach i ciepłe dłonie, w których chciałabym się rozpuścić do końca.

 

Spójrz za mną na linię wody. Może jeszcze będzie tam biały żagiel – ostatni ślad, że byłam.

 

Oceń klikając:
0

przestrzeń
5 (2)

Dla mnie byłeś kimś innym. Może to odbicie działało jak zwierciadło wklęsłe – zbliżyłeś się za bardzo i nagle wszystko stanęło na głowie? Obraz pękł, a ja zobaczyłam Cię bez ram, bez filtra, bez tej wersji, którą chciałeś mi pokazać.

 

Widziałam Cię wtedy całego – nie tylko Twoje dobre światło, ale i cienie. Widziałam to, co Cię ukształtowało, te drobne pęknięcia lęku i bruzdy strachu. Słyszałam też same koszmary, które drapią od środka, ciche jak śnieg spadający na dach w środku nocy.

 

Dawałam Ci przestrzeń na każdą Twoją naturę – na Twojego wewnętrznego wilka, na zagubionego chłopca, na wojownika, estetę, buntownika, ignoranta, prymitywnego chama. To Ty decydowałeś kim przy mnie być i byłeś kimś po prostu dobrym… w tym, kim byłeś. Zakreśliłam tylko cienką linię, za którą stoję ja i nigdy nie chciałam jej przesuwać, tak samo jak nigdy nie chciałam przesuwać Twoich granic. Właśnie za to chciałam szanować Ciebie.

 

Byłam gotowa być obok każdej Twojej głupiej decyzji, bo wiem, że każdy z nas potrafi błądzić jak ćma lecąca do płomienia. I kocham w Tobie to błądzenie, bo ono jest o tym, że żyjesz, że się szarpiesz, że próbujesz.

 

Powiedz proszę, dlaczego nie mogliśmy się pięknie różnić? Kto miałby zdradzić swoją naturę, choćby jej kawałek? Myślę, że to byłoby gorsze niż każda kłótnia — udawać, że jesteśmy kimś innym, żeby tylko mniej bolało.

 

Mówisz: dopamina. Zapomniałeś o oksytocynie, o serotoninie, o noradrenalinie, o tych wszystkich chemicznych drobnostkach, które sklejają nasze spojrzenia w jedno na krótkie minuty. Ale przecież to nie tylko chemia – to ciepło Twojej dłoni na moim karku. To Twój oddech, który czułam na czole, kiedy jeszcze wierzyłam, że tak blisko nie można kłamać.

 

To też byłeś Ty – tak samo prawdziwy jak ten dzisiejszy. Tak samo czuły, jak brutalny, zwyczajny, nieprzewidywalny. Nie wierzę Ci, kiedy mówisz, że jesteś określony. Wiem, że pod warstwą codziennych słów masz głębię, która mogłaby zalać całe moje miasto, gdybyś tylko odważył się otworzyć zapory. Jesteś bez brzegu, a jednak cały.

 

W jakiś sposób wciąż Cię kocham. W tym, co kruche i w tym, co twarde jak kamień. Kocham to, że możesz być porcelaną i głazem. Że potrafisz milczeć tak głośno, że aż boli. Że Twój potencjał jest jak nasiono w suchym ogrodzie – wystarczy kropla, a wyrośnie las.

 

Może kiedyś to zrozumiesz. Może kiedyś sam siebie zobaczysz tak, jak ja Cię widziałam – odbitego nie w krzywym lustrze, ale w moich oczach, które nigdy nie chciały Cię wykrzywiać.

 

Czy jeszcze kiedyś pozwolisz sobie być wszystkim, czym możesz być? Czy potrafisz uwierzyć, że w Tobie też jest coś, co nie potrzebuje zbroi? Że w zwyczajności też mieszka cud? Co byś zrobił, gdybyś już nie musiał być silny? Czy kiedy śpisz, czujesz, że ktoś wciąż Cię trzyma? Czy pozwolisz się kiedyś pokochać bez walki? Czy umiałbyś zostać, gdyby nikt Cię nie potrzebował? Czy wiesz, że czasem wystarczy, że po prostu oddychasz?

 

K.

Oceń klikając:
3

kartografia
5 (4)

Zanim podejdę – rozkładam cię w myślach,

jak żebro wyjęte spod skóry snu.

Z twoich słów wyciągam krtań,

badam struny – wiem, który dźwięk

cię zdradzi, zanim otworzysz usta.

 

Zerkam pod paznokcie – tam chowasz

gniazda strachu, ślady od obgryzania

czasu, który cię nie oszczędził.

Wiem, gdzie skóra jest cieńsza,

gdzie pęknie, gdy spojrzę za mocno.

 

Twoje rzęsy – zasłona na rany.

Twoje ręce – mapa błagań,

których nie wyszeptałeś nikomu.

Pod językiem trzymasz gwoździe –

widzę je, zanim spróbujesz nimi krwawić.

 

Rozbijam cię w ciszy jak lustro –

z odłamków czytam twoje myśli,

każda z nich błyszczy solą,

każda jest mięsem na moje ostrze.

Nie dotykam – wystarcza mi oddech,

żebyś poczuł, jak zrywam z ciebie skórę.

 

Nie mam litości. Mam precyzję.

Przesuwam wzrok jak skalpel po twoich żyłach.

Wiem, gdzie śpisz w sobie najgłębiej,

gdzie chowasz potwora z dzieciństwa,

który szepcze ci w kręgosłup, kiedy drżysz.

 

Zanim mnie zaprosisz, już tam jestem.

Siedzę ci w klatce piersiowej,

liczę oddechy, sortuję wspomnienia.

Podchodzę ostatnia – kiedy już wiesz,

że nic nie ukryjesz. Bo ja wiem.

Zanim podejdę, jestem w tobie cała –

i nie masz już dokąd uciec.

Oceń klikając: