Kategoria: dzienniki

4

***

1. W poezji musisz wiedzieć, co chcesz przekazać.
2. Gdy już wiesz, co chcesz przekazać, musisz wiedzieć, jak to przekazać.
3. Gdy już wiesz, jak to przekazać, musisz wymyślić, jak ten przekaz ubrać w metaforę.
4. Gdy masz już metaforę, musisz ją dopracować, by stanowiła spójny logicznie i emocjonalnie obraz, który bez zbędnego gadulstwa przekaże w sposób pośredni to, co logika i bezpośrednia mowa chciały uprzednio przekazać.

Poezja to gra skojarzeń. Powiedzieć, że jesienią, resztki lata rzucają się same gołębiom pod dzioby, może być za mało. Jednak nie wypada powiedzieć, że jesienią lato umiera lub bardziej jeszcze: że jesień następuje po lecie. /W słonecznie dni, resztki lata rozrzucone na rynku, zdają się niknąć w gołębich dziobach. Nam też przyjdzie niknąć w bladym świetle telewizora (…)/

Współczesna poezja stała się pisaniem na poziomie disco polo. Wszelkie, estetyczne zabiegi, charakterystyczne dla pisarstwa, zanikają. I, jak przez stulecia, proces ten wydawał się naturalny, a jego powodem była chęć oddzielenia jednego pokolenia pisarzy od drugiego, jednej epoki od następnej, tak teraz, o ile argument o tworzenie czegoś, co jest współczesne, nowe lub świeże, wciąż się przewija, o tyle upadek poezji jest wynikiem dwóch czynników: pierwszym z nich jest lenistwo (piszącego i czytającego) drugim natomiast to, że poezja, ta bardziej wyszukana, która góruje nad zwykłym pisaniem i grafomanią, jest niesprzedajna. Dlatego o wiele lepiej napisać kilkanaście kiepskich tekstów, które zrozumie przeciętny, nie obeznany z literaturą zjadacz chleba, niż jeden, wymagający utwór. Z drugiej jednak strony, tak mierna poezja współczesna, którą widać w Internecie, doskonale odzwierciedla współczesne popędy społeczeństwa: szybko, łatwo, bez wysiłku. Ta poezja to gwóźdź do trumny. Sztuka teraz, zamiast być kontrapostem dla ogólnych tendencji społecznych, tendencjom tym przyklaskuje. Jest to dobry zabieg marketingowy, ale przez to poezja nie jest już rzemiosłem w bardziej wyszukanym tego słowa znaczeniu, to raczej chałupnictwo, którym zajmuje się przeciętny Polak, który przy odrobinie szczęścia i dobrze ustawionej kampanii Fb Ads, może liczyć na niewielki rozgłos. Zresztą, o czym tu dużo mówić, jeśli jednym z bardziej rozpoznawalnych poetów w przestrzeni publicznej jest Jaś Kapela, którego sposób wypowiedzi nakazuje sądzić, iż doznał on trwałego uszczerbku na zdrowiu lub faza po mefedronie jeszcze mu nie zeszła. Co jest o tyle zaskakujące, bo jakiś tam poziom wypowiedzi literackiej jest w stanie utrzymać. A to natomiast rodzi również pytanie, czy na pewno jest on autorem tekstów, które zawierają w sobie słowa bardziej wyszukane, niż potoczne określenia na genitalia, wyrażenia takie, jak debile, głupki, itp.

Jest to, całościowo, obraz o tyle smutny, o ile tego typu jednostki są niejako budulcem, na podstawie którego nieświadome społeczeństwo tworzy sobie współczesny archetyp poety: przećpanego idioty, który dla kasy gotowy jest wejść do klatki w Fame MMA, a kultura jego wypowiedzi jest niejednokrotnie niższa, niż kultura wypowiedzi przeciętnego żula spod Żabki.

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
0

Dziennik niecodzienny

Kiepski miesiąc na zwierzenia i na nostalgię, a jednak wciąż istnieje. Pomimo zimnej historii nie skasowano go z kalendarza, podobnie jak nie usunięto trzynastych piątków. No cóż, takie jest życie.

Ktoś coraz głębiej grzebie w mojej duszy. Czuję, jakby wkładał mi całą dłoń i szperał, próbując odnaleźć choćby ślad. Błękitnej koperty marzeń i snów nie znajdzie.

Zastanawiam się, skąd te pytania i jaka twarz kryje się pod błyskotliwą maską. Może czarującą, ale jednak maską.

Kiedyś byłam w wesołym miasteczku. Dziesiątki ludzi robiło sobie zdjęcia. Wszyscy byli kowbojami w tym samym kapeluszu. Tylko oczy iskrzyły. Właśnie – tylko oczy. Dlatego są takie ważne. Po oczach można przeczytać całą książkę życia.

Ostatnio przeglądałam stare zdjęcia ze szkolnego archiwum. Byłam zaskoczona, że prawie nikogo nie mogłam rozpoznać. Tylko dyrektora i matematyka. Po nich wiedziałam, kiedy zdjęcie zostało zrobione, w końcu uczyli nas tylko rok. Czy to nie śmieszne? Ich rozpoznałam, a tych, którzy mnie uczyli całymi latami, nie byłam w stanie.

Przeszłam więc do analizy fotografii, zadając sobie pytania: kogo pamiętam, jak wyglądał, kto przypomina mi kogoś ze zdjęcia. Niewiele pomogło. Nikt nikogo nie przypominał, ale w domyśle wyłoniłam pierwsze wnioski. Dwie nauczycielki rozpoznałam po dziesięciu minutach intensywnego wpatrywania się, choć i tak najpierw je pomyliłam ze sobą, ale te białe buty… buty przypomniały mi coś, co sprawiło, że ostatecznie rozpoznałam ich twarze.

Kilku nauczycieli również udało mi się wyselekcjonować, co nie oznacza poznać, ale przecież nie mogli być kimś innym. Na koniec, śmiałam się sama z siebie, ponieważ latami zastanawiałam się, dlaczego nikogo nie widuję, a prawda okazała się taka, że nikogo nie rozpoznawałam. Nawet gdybym otarła się o nich, nie byłabym tego świadoma.

Ostatecznie, z licznej grupy nauczycieli, w domyśle ustaliłam tożsamość zaledwie kilku osób. Reszta pozostała zapewne odwieczną i nieposzukiwaną zagadką. Nie jestem wstanie nawet ocenić, czego mogli nas uczyć, choć zawsze zdawało mi się, że pamiętam wszystko i wszystkich z tamtych lat. Przynajmniej to, co było dla mnie ważne.

Tak więc, skoro nie rozpoznaję dawnych kolegów, koleżanek, nauczycieli, znajomych i obcych, to czym się przejmować? Nawet gdybyśmy wpadli na siebie, uśmiechnęli się, radośnie skomentowali słońce, i tak nie wiedzielibyśmy, że jesteśmy sobą. Bo niby dlaczego miałoby być inaczej, skoro po dwudziestu latach od wyjazdu i nieoglądaniu ulic wszystko wygląda inaczej – jakby świat zmienił się za dotknięciem wehikułu czasu. Tylko wspomnienia pozostały takie same, choć dalekie od zdjęć i spotykanych ludzi. Tylko emocje, ciepła energia…

Wracając do teraźniejszości, siedząc tutaj, przed komputerem, zadaję sobie być może nieistotne pytanie: Czy tamten świat naprawdę istniał?

Dlaczego przeszłość miałaby istnieć, skoro nie ma jej w niczym rozpoznawalnym. Nie ma też innych zdjęć, pamiątek, piosenek, nawet tej jednej… Może jednak to nie była przeszłość, lecz sen?

Jest 24 września 2025 roku, a to są moje rozważania, zapiski, kartka z jesiennego „dziennika niecodziennego”.

❤️
0
👍
1
0
💡
0
0
📖
0
0

***

Dnia 10 września, 2025r. podczas spotkania w Utah, zginął prawicowy działacz polityczny Charlie Kirk. Z pewnością popularność zyskał poprzez dyskusję z osobami z mocnego środowiska lewicowego, i nie powiem, ciężko tutaj nie wstawić sarkazm, których pewien pustostan umysłu zdawał się obnażać. Dla wielu osób był głosem rozsądku w czasach tzw. liberalnych, które niczym nie różnią się od anarchii, ponieważ ciężko postawić jasne rozgraniczenie pomiędzy anarchią, a niemal absolutną swobodą społeczną, gdy jeden człowiek może przypisać sobie wolną płeć, orientację, itp. a jednocześnie, nie jest w stanie podać definicji słów, którymi się posługuje.

Jest coś jeszcze, co zdaje się być wymowne, a co gorsza, nakręca zakompleksione, małostkowe środowiska lewicowe, których jad i żółć stają się widoczne jak na dłoni – zwolennik ogólnego dostępu do broni, czyli poprawki w konstytucji amerykańskiej, która, obok wolności słowa, jest jedną z najważniejszych poprawek, zostaje postrzelony przez, możliwe wedle informacji, a może wcale niemożliwe, a wyłącznie domniemanie, by dolać oliwy do ognia, przez działacza lewicowego, który z prawicą nie zgadzał się wcale.

W pewnym stopniu śmierć tego człowieka ma wymiar symboliczny, pomyśleć można, iż w obronie praw i przywilejów poniósł cenę najwyższą, z drugiej jednak strony ukazuje to ogromną przepaść pomiędzy amerykańską, uzbrojoną lewicą w broń palną, a europejską, uzbrojoną w dilda i inne gadżety, lewicą europejską, która jest niczym więcej, a kiepskiej jakości narzędziem w walce o wpływy, trzymanie w ryzach społeczeństwa i tak dalej. Jest to jednak widoczna różnica, ponieważ lewica, ta sama, której hasła przewodnie, to akceptacja, równość, miłość, a nawiasem mówiąc, nawet Lenin swój fejm budował na podobnym haśle, jest lewicą, która do swoich przeciwników strzela. Abstrahując jednak od poglądów politycznych zabójcy Kirka, warto poruszyć temat, którym jest światopogląd lewicy: masz mnie akceptować, ja Ciebie nie muszę, jednak mój brak akceptacji nie jest wynikiem nierówności, jest wynikiem tego, że Twoje, odmienne poglądy, godzą w moje emocje, a przez to, że czuję się urażony Twoimi poglądami, mam prawo do tego, by Cię atakować za pomocą dziesiątków nowoczesnych zwrotów i próbą wprowadzenia w Europie kalki językowej: mowy nienawiści.

Nawet jeśli empatia i miłość w społeczeństwie są potrzebne, chociaż ciężko powiedzieć, czy aby na pewno są tak potrzebne, jak potrzebne są jednostki, a nawet całe grupy osób o sporej sile charakteru oraz sile fizycznej, co dotyczy przede wszystkim mężczyzn, miłość, która wspiera każdą fanaberię, nie jest miłością a wypaczeniem i słabością charakteru. Gdyby przyszło nam żyć pod jednym dachem z człowiekiem, w obecności którego musimy uważać na słowa, własne poglądy, dostosowywać swój język do jego preferencji, nazwiemy to przejawem narcyzmu. Gdy ta sama sytuacja ma miejsce w społeczeństwie, nazywamy to walką o równość. Żenada goni żenadę, jednak, w tej chwili, być może warto po prostu pomyśleć o tym, jak daleko prowadzą nas spory ideologiczne, w wyniku których ginie człowiek, pozostawiając osamotnioną rodzinę. Rest in peace.

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
0

Moje przyjaciółki – fragment dziennika

Mam dwie przyjaciółki, które pojawiły się w moim życiu od niepamiętnych czasów. Dzięki nim codzienność pęka w szwach od emocji, nabiera barw, a czasem wywraca świat do góry nogami w najmniej przewidywalny sposób. Zadziwia mnie, jak to się stało, że tak odmienne rzeczywistości przecięły się właśnie we mnie — niby zwykłym obserwatorze. Jakimś cudem sklejają się ich kontrastowe osobowości właśnie we mnie.

Pierwsza z przyjaciółek przejmuje się wszystkim, do granic subtelnego absurdu. Gdy rozsypie odrobinę kawy, czuje estetyczny ból, jakby zawalił się porządek wszechrzeczy. A jeśli barista popsuje latte art, to ma przed sobą wielogodzinny mikrokryzys egzystencjalny. W deszczu i w kałużach na betonie widzi grozę filmu noir, o którym potrafi opowiadać z detalami, jakby reżyserowała go we własnej głowie. Gdy trafia na odbicie światła w szybie albo neon na mokrym chodniku, potrafi zawiesić się na dobre pięć minut, jakby świat przestał istnieć. Dźwięk przejeżdżającego pociągu to dla niej niemal idealny soundtrack, a w grudniowym zapachu mandarynek czuje całe swoje utracone dzieciństwo. Za to każdy symetryczny wzór na liściu daje jej natychmiastową ulgę — jak mała, prywatna harmonia w chaosie.

Druga przyjaciółka jest zupełnym przeciwieństwem tej pierwszej. Świat traktuje jak niekończącą się przygodę i laboratorium przypadków. W każdej “katastrofie” widzi żart, w każdej pomyłce — nową historię, którą można opowiadać przy winie do późnej nocy. Śmieje się głośno i nieprzyzwoicie szczerze, jakby nie istniały w niej żadne filtry ani autocenzura. W jej towarzystwie zwykły spacer zmienia się w improwizowaną wyprawę albo w mały performance. Ale jest to również uosobienie czystego pragmatyzmu. Usuwa zdjęcia, żeby zwolnić chmurę. Kwiaty cięte to dla niej absurd – to inwestycja w powolne umieranie – powtarza. W muzyce szuka nie melodii, tylko prawdy w demach z SoundCloud. Nienawidzi korpo-gadki, a samorozwój uważa za dobrze sprzedany produkt. Nie owija w bawełnę, a perfekcja ją męczy. Tylko, że ta odważna singielka, mistrzyni ciętej riposty, gdy nikt nie patrzy, zapisuje w notatkach telefonu wersy, które bolą ją najbardziej.

I stoję między nimi — jak widz na granicy dwóch różnych filmów, które wyświetlają się jednocześnie na jednym ekranie. Raz wciąga mnie dramat z czarno-białą estetyką, raz komedia improwizowana na żywo. A ja? Uczę się, że w życiu najlepiej smakuje właśnie ten dziwny miks — trochę patosu, trochę śmiechu, i cała prawda ukryta gdzieś pomiędzy nimi.
Jutro obie wpadną do mnie na kawę. Co się ze mną stanie, skoro obie będą jednocześnie?

❤️
0
👍
1
0
💡
0
0
📖
0
2

31 lipca, środek nocy

Obudziłam się około drugiej, jakby coś mnie wyrwało ze snu. Nie hałas, nie lęk, raczej jakaś cicha myśl, która nie dawała spokoju. Przewracałam się z boku na bok, ale sen nie chciał wrócić. Zostałam sama z myślami, które przychodziły jedna po drugiej – pytania bez odpowiedzi, cienie bez źródła światła. Co dalej? Co ja właściwie robię? Jak długo można dryfować? O kim teraz opowiadam własną historię? W którą stronę mam iść, skoro żadna nie wydaje się pewna?

 

W końcu wstałam. I wyszłam. Świat spał. Ulice wyglądały jak opustoszałe korytarze we śnie, przez które przemykają tylko duchy. Poszłam nad rzekę, bez celu. Powietrze było chłodne, ale łagodne. Noc tuliła ramionami ciszy. W parku usiadłam na ławce, a potem się położyłam. Niebo było czyste, jakby noc specjalnie się odsunęła, by coś mi pokazać. Jakby zarządziło “słuchaj, czego nie mam ci do powiedzenia, tego, co milczy w tobie najgłośniej”.

 

Oczy zaszkliły się podziwem i wdzięcznością za tę aksamitną mapę stworzoną nie dla nich, lecz dla duszy. Bezchmurne, roziskrzone – jakby gwiazdy wiedziały, że dziś trzeba świecić mocniej. Zobaczyłam Lutnię, z jasnym Wegą jak iskierką w sercu lata. Nad nią Łabędzia, rozpostartego jak cień opowieści o miłości i przemianie. Deneb migotał z cichą dumą, a jego skrzydła przecinały Drogę Mleczną, jakby chciał unieść ją w inny świat. Na zachodzie jeszcze wisiała Herkules, a ja myślałam o sile, która nie zawsze musi oznaczać cios – czasem wystarczy wytrwać. Nad głową zawisła Wolarz, a Arktur patrzył na mnie jak stare oko czasu.

 

Przypomniałam sobie grecką legendę o Orfeuszu, który swą muzyką wzruszył same gwiazdy, ale nie zdołał oszukać losu. Czasem mam wrażenie, że noc też słucha moich myśli, ale milczy – nie z obojętności, lecz z mądrości.

 

Pomyślałam o Kasjopei – królowej, która przez własną pychę została uwięziona na niebie. Legenda mówi, że Zeus skazał ją na wieczne krążenie wokół bieguna, czasem do góry nogami, by nie zapomniała swojej winy. Ale patrząc na nią dziś, pomyślałam “może wcale nie chodzi o karę?”. Może to przypomnienie, że czasem trzeba wszystko zobaczyć z innej perspektywy, nawet własny błąd. Może właśnie wtedy, kiedy jesteśmy „do góry nogami”, możemy zrozumieć coś, czego nie widzieliśmy z ziemi.

 

Czułam się dziś trochę jak Kasjopeja – zawieszona, zakręcona, oderwana od znanych kierunków. Ale jeśli ona świeci dalej, mimo swojej historii, to może ja też mogę. Może zagubienie to nie porażka, tylko moment, kiedy niebo robi miejsce, byśmy spojrzeli w górę. Nie po to, by znaleźć drogę, ale by sobie przypomnieć, że jesteśmy jej częścią.

 

Leżałam tam długo, wpatrzona w konstelacje, jakbym szukała w nich odpowiedzi. Może niebo nie mówi nam, dokąd iść, ale przypomina, że wszystko jest częścią większego porządku. Nawet nasze pytania…

 

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
0

ścieżki które wybierają ciebie

Wysiadłam kawałek za ostatnią większą miejscowością. Samochód odjechał, zniknął za zakrętem, a ja zostałam – wreszcie nieruchoma, wreszcie obecna. Przede mną była tylko nieznana droga i powietrze, które pachniało jak lato w swojej najbardziej intymnej odsłonie. Wilgotna trawa, soczysta zieleń liści, zapach nagrzanej ziemi i lekko słona mgła, która, choć oceanu jeszcze nie było widać, już unosiła się wokół, jak zapowiedź spotkania.

 

Ruszyłam powoli, tak jakby moje ciało dopiero uczyło się tego ruchu – kroku po kroku, z wdzięcznością, bez pośpiechu. Słońce nieśmiało dotykało ramion, czułam je jak ciepłe palce przesuwające się po skórze. Strumienie szemrały gdzieś obok, jakby czekały tu na mnie i opowiadały coś szeptem.

 

Ścieżka wiła się jak opowieść – raz pod górę, raz w dół, pełna zakrętów, które nie zdradzały, co za chwilę. Jakby sama ziemia chciała mnie poznać najpierw, zanim da mi się odsłonić.

 

Na stromych zboczach pasły się owce i krowy. A ja zobaczyłam w niewielkiej odległości parę uroczych koni. Podeszły blisko, tak blisko, że niemal czułam ich oddech na dłoniach. W ich oczach nie było strachu, tylko spokojna ciekawość. Ich cicha obecność była tak pełna mocy. Jak dwóch przewodników w wewnętrznym znaczeniu. Pokazali mi coś, czego nie umiałam jeszcze nazwać – może zaufanie, może prostotę bycia. Udało mi się zrobić kilka zdjęć, nagrać ich obecność.

 

To był początek mojej wyprawy. I już wtedy czułam, że wszystko, co przede mną będzie prawdziwe. Niełatwe, nieprzewidywalne, czasem bolesne. Ale moje. Dzieliłam się tym wszystkim z przyjacielem, wysyłałam krótkie filmy, relacjonowałam. Ale zachwyt… wiedziałam, że zachwytu nie da się zapisać, nie się opisać, opowiedzieć. On zostaje w środku jako ciepło, jako błysk, jako coś, co przypomni się później, gdy będzie trudno.

 

Samochody mijały mnie rzadko, powoli, jakby tu też zwalniały, chłonąc przestrzeń. Każdy kierowca podnosił rękę w geście pozdrowienia. Czasem uśmiech, czasem tylko skinienie, drobne znaki obecności, które rozgrzewały bardziej niż słońce. Gdy schodziłam z wąskiej drogi, ustępując miejsca, czułam, że i ja jestem jej częścią. A potem znów byłam sama. Szłam dalej – bez pośpiechu, za to z celem. I tak dotarłam do jeziora.

 

Kocham to miejsce. Nocą lśni jakby ktoś rozsypał w nim gwiazdy – ciche, drżące światło zanurzone w wodzie. Teraz było spokojne. Czyste jak myśl, która pojawia się zanim zdążysz ją nazwać. Przez chwilę miałam wrażenie, że patrzę na swoje wnętrze – głębokie ale przejrzyste, kruche, prawdziwe.

 

Skręciłam w lewo – chciałam iść w stronę oceanu, ale pomyliłam drogę. Dotarłam do końca. I właśnie tam, gdzie niczego się nie spodziewałam, dostałam coś. Widok idealny. Tabliczka z nazwą jeziora i światło, które układało się jak prezent. Jakby sama droga powiedziała: „dobrze, że się zgubiłaś”.

 

Zawróciłam. Tym razem poszłam zgodnie z mapą – całą trasą wokół jeziora. Mijałam znajome miejsce, gdzie kiedyś spałam w aucie. Tamta noc wróciła – ciepło zamkniętego wnętrza, niebo pełne gwiazd widziane przez odsłonięty dach, rytmiczny dźwięk wody uderzającej o stabilną przystań.

 

Wtedy też byłam sama. Ale nie samotna. Wolność nie zawsze ma kształt decyzji – czasem po prostu nie masz zasięgu, nikt nic od ciebie nie chce, a ty oddychasz pełniej. To wystarcza. Za to jestem wdzięczna.

 

Kiedy tak szłam coś przykuło moją uwagę – zaproszenie wąskiego przejścia. A może to była intuicja w rytmie drobnego poruszenie powietrza? Zeszłam z drogi w dół. Kamienne schodki, chłód drzew, ścieżka coraz bardziej stroma, jakby prowadziła mnie w głąb czegoś starszego od czasu. Na dole pomost. Mały, cichy, zapomniany. Cztery stopnie do wody. Dzikość tak doskonała, że aż święta. Miejsce utkane z ciszy, z zieleni, z obecności, której nie da się uchwycić. Oddychało wśród zarośli, tuż przy drodze – niezauważone, a przecież pełne życia. Poczułam, że wrócę tu jeszcze dziś. Ale wtedy byłam wciąż skupiona – ocean mnie wzywał.

 

Wyszłam z powrotem na asfalt, mapa w telefonie – złudzenie pewności. Szłam za nią, w stronę wielkiej wody. Ale kiedy dotarłam na miejsce, zrozumiałam, że to nie był ocean z moich snów. Raczej przesmyk, wewnętrzne jezioro, coś pomiędzy. Tym razem to mapa się pomyliła – nie serce.

 

Zawróciłam. Droga zaczęła piąć się w górę, coraz wyżej, jakby prowadziła mnie do czegoś większego niż cel. Widziałam już, że to nie będzie plaża. To będą klify. Koniec świata. I nie pomyliłam się. Między zielenią i kamieniem, między niebem a trawą – pojawił się pierwszy błysk oceanu. Jeszcze odległy, nieśmiało schowany w chmurach.

 

Jakiś czas szłam, szukając wejścia. Przejścia między murkami, ścieżki przez zarośla. Polna droga raz po raz dawała szansę – wystarczyło przeskoczyć mentolowe ogrodzenie, z czułością dla granicy. I tak zrobiłam.

 

Ruszyłam przez pola. Trawy moczyły rosą buty, wiatr rozplątywał myśli. Krowy pasły się tuż nad urwiskiem, spokojne jakby wiedziały, że wszystko jest na swoim miejscu. To był obrazek z marzenia. Z marzenia o wolności, która nie potrzebuje wiele, tylko przestrzeni, ciszy i odwagi, by zejść ze szlaku.

 

Chłód mokrych butów już mi nie przeszkadzał – stał się wręcz kojący, jakby ziemia chciała mnie ostudzić po tylu krokach. Znalazłam swoje miejsce, skalny występ niedaleko krawędzi klifu.

 

Usiadłam. Patrzyłam. Oceanu nie dotknęłam, a jednak czułam go wszędzie – na słonych ustach, w skórze, pod powiekami. Przenikał mnie jak myśl, która nie potrzebuje słów. Klify wokół mnie – ogromne, ciche, niewzruszone – budziły pokorę. Ich obecność była jak milczenie kogoś, kto wie wszystko, ale niczego nie narzuca. Patrzyłam z podziwem, jak wchodzą w niebo i trwają, mimo wiatru, mimo silnych uderzeń oceanu, mimo czasu.

 

Czułam się mała – nie słaba, ale ludzka. Słońce malowało na mojej skórze mapy tej wędrówki – cienie, piegi, ciepło. Czułam, że należę nie do miejsca, ale do tego stanu – zachwytu, ciszy i szacunku.

 

Po tym odpoczynku pełniejszym o siebie ruszyłam z powrotem do miejsca, które mnie wcześniej oczarowało. Pomost. Woda. Dzikie zaproszenie.

 

Związałam włosy w niedbałego koka, palcami, bez lustra, bez myślenia. Rozebrałam się spokojnie, świadomie, jakby każdy ruch był częścią rytuału. W ostatnim momencie niepewnie zsunęłam bluzkę – wolno, niemal z namaszczeniem. Jakby razem z nią zsunął się ciężar świata.

 

Zeszłam po czterech śliskich stopniach. Woda przyjęła mnie bez oporu. Cicho, chłodno – jak miejsce, które nie potrzebuje słów, żeby powiedzieć: „tu możesz być sobą”. Mogłam się w niej schować. Byłam wodą. Przez chwilę nie było ciała, nie było myśli – tylko ruch, oddech, unoszenie. Ten przenikliwy chłód, który rozpuszczał teraz moje zmęczenie.

 

Pływałam blisko brzegu. Czułam spojrzenie pomostu, moje rzeczy ułożone byle jak, ale z troską. A jednak coś mnie ciągnęło dalej – plaża po drugiej stronie. Nieduża, dzika, niemal niewidoczna zza krzaków.

 

Wahałam się. Woda była nieznana, dno ciemne, przesmyk łączący jezioro z oceanem wąski, ale niepokojący. Drżenie – mieszanka strachu i ekscytacji. Serce biło szybciej.

 

I popłynęłam.

 

Każdy ruch był decyzją. Każdy metr oddalał mnie od bezpiecznego brzegu. Aż w końcu stanęłam – stopy w nieprzyjemnym mule zapadły się na kilkanaście centymetrów. Z każdym szybkim krokiem czułam ostre kamienie i muszle. Bolało. Ale to był dobry ból. Taki, który przypomina, że jesteś żywa.

 

Wyszłam na brzeg. Niewielki, ukryty. Zostawiłam tam ślad stóp, który zaraz zniknie. Ale ja? Ja tam byłam. Byłam jedną z nielicznych. Tą, która się odważyła. I przez chwilę byłam z siebie taka dumna.

 

Stałam tam przez chwilę – naga, mokra, rozgrzana od środka. Woda spływała po mojej skórze jak dotyk, którego się nie spodziewasz, ale którego nie chcesz kończyć. Rozejrzałam się. Byłam zupełnie sama, a jednak wszystko wokół zdawało się patrzeć – drzewa, pomost, nawet światło na powierzchni wody. To było spojrzenie świata, który nie potrzebuje słów, żeby powiedzieć: „jesteś dokładnie tam, gdzie trzeba”.

 

Oddychałam głęboko w lekkiej ekscytacji tą chwilą i czułam się… piękna. Nie dlatego, że wyglądałam jakoś szczególnie. Piękna z obecności. Z odwagi. Z tego, że nie uciekłam od siebie.

 

I znów bolesna ścieżka muszel i kamieni i zanurzyłam się jeszcze raz – wolno, z czułością. Kiedy płynęłam z powrotem, moje ciało było lżejsze, jakby wypłukało z siebie zbędny strach. Wróciłam intuicyjnie, jakbym była prowadzona przez coś, co nie mieści się w logice, tylko w ciele. Skóra pełna wdzięczności za kojący chłód wody, włosy ciężkie od słonej wilgoci. Przestrzeń za mną falowała – spokojna, choć już czułam, że zostawiła mi coś w prezencie…

 

Płynęłam z lekko niepokojącym bólem w stopie. Dopłynęłam do pomostu, serce biło równo, oddech pachniał oceanem. I wtedy zobaczyłam krew. Wolność zawsze ma swoją cenę – pomyślałam od razu. Rozcięta stopa – nic wielkiego, 2 szczypiące centymetry wystarczyły, by poczuć się prawdziwie. Bo to nie była rana z przypadku – to była rana z obecności. Z bycia tu i teraz. Po wolności, po odwadze i mojej wrażliwości. Moje ciało zarejestrowało to, czego nie zdążył zapisać umysł. To, że odważyłam się być naga wobec żywiołu – bez kalkulacji, bez asekuracji. Tylko ja i woda.

 

Blizny nie będzie i może nawet szkoda. Blizny są śladami historii, której nikt nie musi rozumieć poza mną. Są osobistymi mapami, znakami, że coś się wydarzyło. Że coś mnie dotknęło na tyle mocno, by zostać. Są piękniejsze niż tatuaże. Bo tatuaż wybierasz. Blizna wybiera ciebie. Może nie każda rana powinna się goić na zawsze, niektóre dobrze byłoby nosić jak medal – bez wstydu, z dumą.

 

Pomyślałam wtedy, że kocham ocean. Przypomina mi, że życie boli czasem najpiękniej, gdy naprawdę je czujesz.

 

Pozwoliłam ranie krwawić – jakby musiała wypowiedzieć się do końca. Nie wtrącałam się. Nie chciałam wygładzać tego, co dzikie i surowe. Może czasem ciało potrzebuje krwawić, żeby coś w środku przestało?

 

Słońce i wiatr suszyły moją skórę i zostawiały ciepłe ślady, których nie da się zetrzeć. Byłam napięta jak tkanina, krucha i mocna jednocześnie. Kiedy się ubierałam, czułam, że coś się domknęło. Nie tyle zakładałam ubranie, co wracałam z innego świata – odmieniona, ale wciąż sobą.

 

Jeszcze chwilę zostałam między wodą a brzegiem – myślami wracałam do miejsca, gdzie zostawiłam ciszę, ślad stopy i kawałek siebie, który już nie wróci.

 

A potem ruszyłam. Nie odwracając się. Nie szukając niczego w tyle głowy. Zmęczona, ale silna. Nie ta sama. Cała w słońcu, wysuszona światłem, nasycona czymś, czego nie sposób zapisać aparatem.

 

Głód przypomniał o sobie później – fizyczny, ale nie natarczywy. Woda, bagietka i kabanosy – posiłek bogini. Ale może właśnie w tym było wszystko? Prostota, brak potrzeby więcej. Czasem człowiekowi trzeba tylko ciepła, ruchu i kawałka chleba, żeby czuć się nieskończonym.

 

Zrobiłam 18,27 kilometra – 25.249 kroków. Każdy z nich miał znaczenie, nawet jeśli nie prowadził do niczego konkretnego. Wolność nie przychodzi gładka. Przychodzi z bólem w stopie, z głodem pod żebrami, z lękiem, że może jednak ktoś cię obserwuje. Ale to właśnie ten ból… To on sprawia, że nie zapominasz. To on mówi: „byłaś tam naprawdę”. Ten ból to nie wróg. To nauczyciel. Pokazuje granice, żebyś mogła je przekroczyć z szacunkiem. Uczy cierpliwości, kiedy się boisz, wytrwałości, kiedy jesteś zmęczona, i obecności – tej najprostszej, kiedy wszystko w tobie mówi: „uciekaj”, a ty zostajesz.

 

Może to nie jest rozsądne. Może kobieta nie powinna iść sama. Nie powinna zanurzać się naga w zimnej wodzie. Nie powinna zostawiać plecaka na brzegu, ufać ludziom i przestrzeni. Ale może właśnie o to chodzi? Że tam, gdzie nie powinnam, tam odnajduję siebie. Nie tę, którą widzą inni. Nie wersję przyzwoitą, dostosowaną, praktyczną. Tylko siebie – w dzikości, w spękanej skórze, w soli na wargach.

 

Tam jestem dla nikogo.

Tam jestem.

Po prostu.

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
3

,,,

Człowiek z racji bycia samotnym bytem unika konfrontacji w momentach słabości a i nie podejmuje walki kiedy jej wygrać nie może. Z natury ludzkiej pyszałkowatości podejmuje tylko te działanie, które przynoszą mu chwałę. Pamięta swoje porażki i nigdy do nich nie wraca. Buduje tylko tam gdzie jest to realne i zawsze unika pogardy i śmiechu.

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
images zielone pioro 0

refleksja

człowiek zawsze pozostaje sam, nawet kiedy rozmawia z ludźmi

człowiek może liczyć na siebie dlatego tak dużo potrzebuje

człowiek kłamie bo prawda jest niebezpieczna jak brak dachu

człowiek choruje i umiera a przyczyna nigdy nie jest znana

człowiek kocha siebie bo musi

❤️
0
👍
0
0
💡
0
0
📖
0
12