Autor: Grazyna KS

1

Stary pies
5 (1)

(wiersz otrzymał wyróżnienie w XXV Ogólnopolskim Turnieju Jednego Wiersza w Katowicach – Koszutce w 2024 roku, wydany w tomiku pokonkursowym ISBN 978-83 957385-3-1)

Mój stary pies
przygotowuje się do
odejścia….

Z trudem wspina się
na drugie piętro,
bo bolą go stawy.

Po omacku szuka
pustej przestrzeni,
bo stracił wzrok.

Nie szczeka na obcych
idących korytarzem,
bo nie słyszy.

Węchem wyczuwa swoich
i macha ogonem na przywitanie,
bo tylko to mu zostało.

Nocą piszczy pod moim łóżkiem
prosząc,
bym podniosła go
i położyła obok siebie.
Już nie da rady
sam
wskoczyć do białej pościeli.

Mój pies
przygotowuje się
do odejścia….
Tak po prostu,
tak zwyczajnie….

Tylko ja nie potrafię
przygotować się
na jego
odejście…..

Kulka odeszła za Tęczowy Most 8 sierpnia 2025 mając ponad 15 lat

 

Oceń klikając:
maria 1

Maria dla małolatów
4.7 (3)

Maria dla małolatów

Moda na biografie trwa nieprzerwanie. Ludzie piszą o sobie lub o innych. Im ktoś sławniejszy tym biografia ma większe powodzenie. Wystarczy na okładce fotka i mamy sukces czytelniczy. Owe biografie bywają różne. Są skandalizujące, czyli wyciągające na światło dzienne (znaczy się słowo drukowane) sensacyjki z życia sławy. Są normalne, na zasadzie „piszę, co wiem i co myślę”. Są dokładnie udokumentowane, z podaniem bibliografii, bo trzeba udowodnić, skąd się wie. Książka Iwony Kienzler „Maria Skłodowska – Curie Złodziejka mężów życia i miłości” (brak znaków przestankowych) jest przede wszystkim biografią z tytułem jak na miarę książkowego marketingu przystało.
Kiedyś już pisałam o roli tytułu, co to ma przyciągnąć czytelnika. Opowieść o Marii tytułem pachnie na biografię sensacyjną. Od razu rodzą się pytania: ilu tych mężów ukradła, w jaki sposób, osadzono ją za to, skazano? komu ukradła życie, komu miłość? W ogóle zaczyna pachnieć kryminałem, może nawet w stylu noir lub przynajmniej promieniotwórczym.
Oczywiście, że dałam się nabrać na tytuł i książkę zaczęłam czytać. Wszak zagadki kryminalne lubię. A co zastałam w środku? Nic nowego.
Mam swoje lata. Sporo wiem, bo wiem i nie pamiętam wszystkich źródeł, z których czerpałam wiedzę. Ogólnie rzecz biorąc jest to tzw. życie. Postać największej polskiej uczonej znam, bo znam. Mam wrażenie, że znam ja od zawsze. Jest osobą obecną w naszej narodowej historii. Mówi się o niej dużo. Napisano kilka książek. Nakręcono kilka filmów. Maria po prostu JEST. Prześwietlono ją na wszelkie możliwe sposoby nie tylko „rentgenem”, ale jej pierwiastkami również. Czyżby autorka omawianej książki odkryła coś nowego, rewelacyjnego?
Tego się właśnie po tej książce spodziewałam. Brnęłam zatem cierpliwie do końca przez znany mi doskonale życiorys. I niczego nowego nie znalazłam. Część tytułu okazała się być cytatem ze współczesnej Marii prasy. Kolejna część nie była nawet kwiatkiem do kożucha. Ni to przypiął, ni przyłatał – jak mawiała moja mama. Wiadomo… marketing…
Biografia opiera się na dwóch podstawowych innych biografiach. Pierwsza napisana przez córkę Ewę, druga przez Susan Quinn, wydana w 1997 roku. Ewa pisała o swojej mamie, Susan szperała w dokumentach. Autorka naszej „złodziejki mężów” aż tak mocno szperać nie musiała, ale inne źródła wiedzy też podała. I otrzymaliśmy taki misz masz. Bez rewelacji, bez sensacji, bez poszukiwań językowych i stylistycznych. Poprawnie napisana opowieść, jakiej nie powstydziłby się porządny licealista. To nawet nie jest babka drożdżowa według starego przepisu, która pieczona przez różne gospodynie ma zawsze inny smak.
Ja oczywiście dobrnęłam do końca tekstu ze względu na szacunek do pani Marii. Ale książka nie jest dla mnie. Nie wniosła do mojej wiedzy niczego nowego. Za stara jestem i za dużo wiem. Kto więc może być adresatem opowieści? Jeszcze niedawno powiedziałabym – gimnazjalistki, czyli po dzisiejszemu takie średnie nastolatki, ze średnią ocen powyżej 4. One jeszcze wiedzę zdobywają i ta opowieść na pewno ją poszerzy. Do chłopców nie trafi. Chyba żeby który był przyszłym Piotrem Curie.
Zatem małolaty, czytajcie.

Oceń klikając:
mo 0

MO i inni
5 (1)

MO i inni

Dziś będzie raczej o ciekawostce niż o książce, chociaż… Starsi czytelnicy pamiętają zapewne słynną serię „Tygrysa”, niewielkie książeczki o tematyce wojennej, które były w każdym domu. Wielokrotnie pisałam również o seriach kryminalnych z „Jamnikiem” lub „Kluczykiem”. Ostatnio trafiłam też na kilka staroci spod znaku „Konika Morskiego”. Wszystkie te wydawnictwa były traktowane jak tzw. czytadła. Miały nie wytrzymywać konkurencji z literaturą klasyczną lub taką wyższych lotów. Wytrzymywały i to nieźle. Sprzedawane głównie w kioskach „Ruchu”, w większości spod lady, były praktycznie w każdym domu. Pamiętam, że nawet mój tata unikający jak ognia Sienkiewicza, Mickiewicza czy Prusa, szedł do toalety z „Tygrysem”. I to nie było śmieszne. W domu, gdzie buszowały dzieci, toaleta byłą idealnym miejscem na czytanie.
Dziś o jeszcze jednej serii, która w kilku egzemplarzach trafiła w moje ręce – „Ekspres reporterów”. Były to książeczki formatu kieszonkowego o niewielkiej ilości stron, zawierające trzy reportaże. Mamy zatem do czynienia z literaturą no fiction i to w najlepszym wydaniu. W skład każdego tomiku wchodziły z reguły trzy reportaże: o aktualnym wydarzeniu, społeczno – obyczajowy oraz obowiązkowo – kryminalny.
W egzemplarzu, który leży przede mną (uwaga! nakład – 100 000, słownie sto tysięcy egzemplarzy! W 1986 roku! ) Marek Rymuszko przedstawia reportaż „Nic o tym nie wiedząc” o jasnowidzach i milicjantach. Czy milicja podczas rozwiązywania zagadek kryminalnych lub poszukiwania osób zaginionych korzysta z „usług”osób parających się zjawiskami „psychotronicznymi”?Jako że jest to reportaż czytamy o wydarzeniach autentycznych. Okazuje się, ze czasami ów jasnowidzący wie, czasami nie. Ot, jak to w życiu bywa. Odpowiedzi jednoznacznej nie ma.
Autorem drugiego tekstu jest Piotr Zieliński. „Pamięć i niepamięć” to opowieść o miejscowości Chełst, przez którą przebiegała granica między Polską a Niemcami ustalona traktatem wersalskim w 1919 roku. Dzieliła wieś na dwie części. Historia z takimi miejscami nie obchodzi się łagodnie. Zieliński przedstawia ją zwracając uwagę na losy poszczególnych rodzin, które żyją tam do dziś. Ciekawa, pouczająca opowieść o wpływie polityki na losy jednostek.
I trzeci reportaż, oczywiście kryminalny, oczywiście zbrodnia autentyczna, ale jego treści, jak to w przypadku kryminałów, zdradzać nie można, bo się straci cały efekt zaskoczenia. Jego autorem jest Andrzej Szmak, a nosi tytuł „Domek z zapałek”.
Zwróćcie uwagę na okładkę wydawnictwa. Nie ma tu tytułów tekstów. Są ich zapowiedz. Każda sugeruje tematykę. Można uznać to za reklamę, ale… Ale w czasach kiedy wydawano „Ekspres reporterów” nie była ona potrzebna. Seryjne wydawnictwa sprzedawały się jak świeże bułeczki.
Jeszcze wielokrotnie do nich wrócę…

Oceń klikając:
odnajdziesz 0

Człowiek i wynalazki
0 (0)

Wynalazki i człowiek

Kiedy w latach siedemdziesiątych rozpoczęłam swoje połykanie książek, wśród moich znajomych dużym zainteresowaniem cieszyła się … radziecka fantastyka czyli dzisiejsze science fiction. Polecano mi ją. I chyba coś nawet przeczytałam, ale przecząco pokręciłam głową. Nie, to nie była moja literatura. I wcale nie dlatego, że była radziecka, a ja w ten sposób walczyłam z ówczesnym ustrojem. Niektórzy pewnie by tak zinterpretowali ową moją niechęć. Potem też po takowe utwory nie sięgałam. A kiedy po 1989 roku wszystko co radzieckie było „be”(oberwało się nawet hrabiemu Tołstojowi, o Szołochowie nie wspominając), fantastyka owa zniknęła z półek wszelkiego rodzaju. Pojawiła się za to rosyjska, ukraińska, litewska, może nawet łotewska. Zmiany polityczne zmieniły narodowość książek. Taki oto Władimir Sawczenko autor powieści „Odnajdziesz się sam” okazał się być z Ukrainy, a pisał jeszcze za czasów nieboszczyki ZSRR, czyli był najpierw pisarzem radzieckim.
W porządku, kończę z tym bełkotem, bo zaraz sama się pogubię. W każdym razie fantastyka radziecka się podobała, a omawiana dziś przeze mnie książka ukazała się w Polsce w 1975 roku. Ukazała się w słynnej serii „z jamnikiem” co sugeruje, że jest to pełnokrwisty kryminał. Radziecki oczywiście. I jak kryminał wszystko się zaczyna. Jest trup, jest milicjant Matwiej Appollonowicz Onisimow, rozpoczyna się śledztwo. Ale co to ? Ciało ze zwłok ulatnia się i zostaje sam szkielet… Oto wkraczamy w tematykę s-f.
Jest laboratorium. Jest tajna praca naukowa. Są eksperymenty. Są wątpliwości natury filozoficzno – moralnej. Czy tak można? Czy tak wypada? Jakie korzyści przyniesie skonstruowanie maszyny? Czy rzeczywiście będą to korzyści?
Poznajemy wątpliwości konstruktora. Ale równocześnie wiarę, że taki wynalazek zmieni ludzi w lepsze istoty. Brniemy przez wiele stron powieści wczytując się w słowa o odpowiedzialności i równocześnie budując skomplikowane urządzenie. Retrospekcja pozwala nam na dogłębne śledzenie tego, co wydarzyło się przed znalezieniem nieboszczyka, z którego uszło ciało….
Powieść Sawczenki to jedna z tych książek s-f, w których bardziej niż urządzenia liczy się człowiek. Bo taka kiedyś była fantastyka. Mimo wędrówki w przyszłość, gdzie maszyny lepiej sobie radzą niż ludzie, to właśnie człowiek ma duszę, serce i rozum. Czy w tym utworze mamy do czynienia ze sztuczną inteligencją? Kto przeczyta, sam sobie odpowie, sam się odnajdzie…
Teraz też zrozumiałam, dlaczego kiedyś, dlaczego teraz tak rzadko sięgam po owe s-f. Nie kumam, nie rozumiem pojęć z zakresu fizyki i techniki. Zawsze był to dla mnie obcy i bardzo skomplikowany świat. W tej powieści też tak było… część tekstu opuściłam…
A „Maszyna- matka jak dziecko układała klocki- za pomocą impulsów elektrycznych montowała w płynnym środowisku cząsteczki w ładunki molekularne, łańcuchy w komórki, a komórki w tkanki, z tą jednak różnicą, że „informacyjnych klocków” były niezliczone miliardy” a potem coś powstało…
Przyjemnej lektury!

Oceń klikając:
ken 1

Przełamanie schematu
4.5 (4)

Przełamanie schematu

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam „Słup ognia” Kena Folletta (czwarta w kolejności wydarzeń, trzecia w kolejności pisania książka sagi „Kingsbridge”) poczułam niedosyt. Follett przyzwyczaił mnie do schematu, a tu został on złamany. Mamy co prawda nadal silne kobiety, tym razem dwie, zaś Alice Willard przypomina Mildred z „Niech stanie się światłość”, mamy dobrego Neda i złego Rollo, ale… nic się nie buduje. Zabrakło mi w książce tradycyjnego celu człowieka, czyli budowania czegoś, co należy po sobie zostawić. Kingsbridge wydaje się być prowincjonalnym miastem, z którego raczej się wyjeżdża niż do którego się przybywa w poszukiwaniu swego szczęścia. Większość wydarzeń rozgrywa się poza miastem. Tu się tylko zagląda.
Czytając „Słup…” po raz drugi szukałam usprawiedliwienia dla autora. Oczywiście, chciał napisać coś innego, bo po poprzednich częściach zarzucano mu schematyzm jak zjawisko negatywne. Tym bardziej, że było to proste… Follett akcję swych powieści umieszcza co dwieście lat. Był wiek dwunasty, czternasty, wychodzi na to, że musi być szesnasty. A jaki jest ten wiek w dziejach Anglii, na terenie której leży oczywiście nasze miasto?
Nie trzeba być znawcą europejskiej historii, by wiedzieć. To czas wielkiego rozłamu w łonie kościoła katolickiego. Król Henryk VIII kłóci się z Watykanem i ogłasza się głową kościoła anglikańskiego (trzeba wielką literą?), a Francuzi odbijają Calais z rąk Anglików. Potem umiera Maria Tudor, a jeszcze potem na tron wstępuje Elżbieta, zaś niejaka Maria Stuart ponad dwadzieścia lat spędza w więzieniu, by skończyć na szafocie. Jeśli do tego dodany zniszczenie hiszpańskiej Wielkiej Armady i podejrzane wyprawy sir Francisa Drake’a, noc świętego Bratłomieja w Paryżu, to mamy ów szesnasty wiek jak na talerzu. Podpalonym talerzu, bo stosy z heretykami płoną w całej Europie. W Kingsbridge też takowy będzie. Ale w obliczu wszystkich wielkich wydarzeń miasto Folletta jest spokojne i ciche. Oczywiście są lokalne potyczki, Jak to między ludźmi bywa.
Mamy więc wytłumaczenie, dlaczego większość wydarzeń rozgrywa się poza miastem. Opisując burzliwe czasy, trudno ominąć główne wydarzenia. Trzeba tylko wysłać wybranych mieszkańców stworzonego przez siebie miejsca, w miejsce owych wydarzeń i uczynić ich bliskimi współpracownikami ważnych osobistości. Można z bliska przyglądać się poczynaniom wielkich tamtego świata i … zinterpretować ich postawę. Bo autor „Słupa…” to właśnie czyni. Czasy, które są znane, pokazuje z własnego, jakże brytyjskiego punktu widzenia. Nie wysila się na wielkie historyczne odkrycia lub wyszukaną ocenę wydarzeń. Anglikanin jest dobry, katolik niekoniecznie, ale nie oznacza to, że można go ot tak bezkarnie zamordować. Nawet za krzywdy doznane w słynną francuską noc.
Zaskakuje natomiast finał. Nie powiem wam jaki. Kiedy Follett pisał „Słup…” był już po napisaniu swej trylogii stulecia, której akcja częściowo rozgrywa się na kontynencie amerykańskim. Zapewne chciał w jakiś sposób połączyć obie wówczas trylogie…. Być może nie przypuszczał, że napisze piątą część sagi o Kingsbridge… „Zbroję światła”…
W mojej biblioteczce czeka na przeczytanie…

Oceń klikając:
pojedynek 0

Pojedynku nie będzie
3 (1)

Pojedynku nie będzie

Nie przypuszczałam, że pisząc recenzje wrócę kiedyś tematycznie do Dzikiego Zachodu. Czasy westernu, Indian i chłopców od krów, zwanych cowboyami, minęły wszak dawno i wydawać by się mogło – bezpowrotnie.
Wychowałam się na literaturze Karola Maya i filmach na motywach jego opowieści. Kultową postacią w latach sześćdziesiątych i kawałka siedemdziesiątych był Apacz Winnetou. Przystojny, dzielny, bohaterski, próbujący pogodzić białych z czerwonymi. Chodzi oczywiście o kolor skóry, nie przekonania historyczno – polityczne…. Jeśli w telewizji pokazywano wówczas film amerykański, marzyliśmy, by był to właśnie western, w którym dobry zawsze zwycięży. Dopiero po przekroczeniu wieku dziecięcego trafiłam na zupełnie inne „indiańskie” opowieści Jamesa Fenimora Coopera, a gdy do kin wszedł „Niebieski żołnierz” (z 1970 roku, polska premiera 1973), Dziki Zachód wiele stracił ze swego romantyzmu. Ale to było kiedyś… to minęło… Tymczasem wśród pozostawionych przez czytelników książek do zabrania trafiłam na tom pierwszy serii „Morgan Kane” – „Pojedynek w Tombstone” autorstwa Louisa Mastersona. Seria wydana przez wydawnictwo Pol – Nordica w latach dziewięćdziesiątych obejmowała kilka mini powieści opowiadających o działalności marshala w tytułowym miasteczku na Dziki Zachodzie. Owi mashale to „mianowani lub wybierani funkcjonariuszami z takimi samymi uprawnieniami i obowiązkami jak policjanci w miastach na wschodzie USA, z tą jednak różnicą, że ich uprawnienia kończyły się na granicy miejscowości”. Czasami wchodzili w kompetencje szeryfów, zwłaszcza kiedy istniało podejrzenie, że takowy szeryf był skorumpowany przez miejscowych rzezimieszków.
Tak więc mini powiastka opowiada właśnie o jedynym sprawiedliwym, który ma zaprowadzić porządek właśnie w tytułowym miasteczku. Wcześniej zrobił to już słynny Wyatt Berry Stapp Earp, ale coś do końca nie zagrało i trzeba po nim poprawić.
Mamy zatem tych złych i tych dobrych. I jedni i drudzy potrafią strzelać. Strzelają więc przez sto dwadzieścia stron. Trupów multum. Indian jest tylko dwóch, oczywiście z najsłynniejszego plemienia czyli Apaczów i pracują po jasnej stronie mocy. Jak się wszystko skończy, wiemy już od początku. Bo skoro książeczka pierwsza z serii, a są potem inne, to główny bohater musi przeżyć. Jest też oczywiście piękna kobieta. Tym razem nie dziewczyna z saloonu, ale dziennikarka, oczywiście z tragiczną przeszłością.
Tekst nie jest znany i nie posiada licznych recenzji. Wcale się nie dziwię. Ot, takie lekkie czytadło, najlepiej do czytania w toalecie, bo nawet w podróży pociągiem nie przyciągnie uwagi. Nie wolno porównać go z opowieściami Karola Maya. To nie przeciwnik odpowiedniej kategorii. Pojedynku nie będzie, bo nie zabija się słabszych. Może zatem czas wrócić do Winnetou i jego białego brata Old Shatterhanda? Trzytomowe wydanie z lat sześćdziesiątych z pożółkłymi kartkami stoi na półce wspomnień…

Oceń klikając: