lipa
ma suknię z kory
mrówki plotkują o niej
to przecież lipa
współczesna twórczość literacka w świetle historii
Gienia nie miała lepiej. Kiedyś lubiła bawić, rozweselać, pomagać. Każdemu ocierała łzy, dawała ciepłe słowo, miły gest, spojrzenie, uśmiech. Miała empatii za stu. Podnosiła na duchu, wspierała, ale nie wszyscy byli przychylni. Spotykała i takich co drwili, mówili z sarkazmem “matka Teresa”. Nie przeszkadzało jej to, do czasu. W końcu przesadzili.
Obserwowali co robi, mówi, komentowali każdy ruch. Dotrzymywali kroku. Nie chciała tego. Czasami byli krok przed nią, a kiedy umyślnie się zatrzymała, zmieniła kierunek robili głupie miny, irytowali się, jakby zmieniła ich plany.
Czasami zdawało jej się, że nie ma gdzie uciec, wiedziała o tym. Pokazywali umyślnie, drażnili. Pewnego razu postanowiła wyjechać do miasta, w którym nigdy nie była. Wyobrażała sobie wszystko, jak jedzie, urządza się na nowo, zawiera znajomości. Pewnego dnia spakowała walizki, zabrała co mogła i pojechała wynajętym autem, w kierunku znanym tylko sobie, w kierunku innym niż planowała.
Kiedy spacerowała alejami niezwykłego parku, zadzwonił telefon. – “Dzień dobry” – usłyszała – “Chciałbym zapytać jak pani mieszka się w naszym mieście (tym do którego planowała pojechać). Czy czuje się pani tutaj bezpiecznie…?” – usłyszała. Gorąca fala spłynęła po jej ciele. Planowała tam pojechać, ale nie zrobiła tego, w jednej chwili zmieniła plany, a “oni” dzwonili pewni siebie. – Nie wiem, czy jest tam bezpiecznie. Nigdy nie byłam w tym mieście – odpowiedziała spokojnie, w odpowiedzi słysząc zaskakują krzyk przerażenia, przepraszanie, niezręczne tłumaczenia…
RANY NA TYM SERCU ZAGOIŁY SIĘ … BLIZNY BYŁY, ALE ZNIKŁY JUŻ … DRZWI PRZESZŁOŚCI W KOŃCU ZATRZASNĘŁY SIĘ A ZA NIMI ZOSTAŁ TAKŻE KLUCZ. A Z TYCH RAMION OPADŁ CIĘŻAR, KTÓRY DŁUGO TAK Z MOIM SZCZĘŚCIEM WCIĄŻ ZWYCIĘŻAŁ JAK ZŁY KAT. SZCZODRA PANI WSZELKIEJ ŁASKI, KTÓRA WSZYSTKO WIESZ … PRZED TWYM WZROKIEM NIKT NIE SCHOWA SIĘ, O NIE … JA SPOD RUIN MOJEJ KLĘSKI WYGRZEBAŁEM SIĘ I TY W KOŃCU DZISIAJ NAGRODZIŁAŚ MNIE. DZIŚ Z TYCH RAMION OPADŁ CIĘŻAR, KTÓRY DŁUGO TAK Z MOIM SZCZĘŚCIEM WCIĄŻ ZWYCIĘŻAŁ JAK ZŁY KAT. A Z TYCH PODŁYCH OCZU WĘŻA ZNIKŁ NIKCZEMNY BLASK I STRACIŁY JEGO ZĘBY WSZELKI JAD. {x2} … … WSZELKI JAD.
Może przyjdzie taki czas
Gdy droga będzie prosta
Nawet boso przemierzyć świat
Lub na zawsze już pozostać
W mokrej trawie ślady stóp
Wyznaczą wzór na szczęście
Będzie można pokonać próg
Nie potrzeba niczego więcej
Jeszcze przyjdzie do mnie ktoś
Kto może mało powie
Kto będzie tu twardo stał
By bronić mnie przed słowem
Oswoi we mnie strach
Sam sprawdzi co zranione
Zrozumie co w sercu mam od lat
Gdzie wszystko we mnie płonie
Kto powie: śmiało idź
Nie musisz się oglądać
Złapie mocno za dłoń
Nie będzie nic w zamian żądać
Wtedy maskę zdejmę wreszcie
I przestanę uciekać
Może właśnie przyjdziesz Ty
Bo na Ciebie już tylko czekam
Płaszcz, szpada i miłość
I takiego Kraszewskiego lubię! Takiego, który pisze „Interesa familijne” i „Historię o Janaszu Korczaku i o pięknej Miecznikównie”. Oddaję pełny szacun jego powieściom historycznym, doceniam wkład w rozwój polskiej myśli też historycznej, ale zaczytywać będę się w mniej znanych powieściach, właśnie takich jak owa „Historia…”.
Wydanie książki, które do mnie trafiło, pochodzi z 1960 roku. I wyobraźcie sobie, książka z pożółkłymi kartkami, trzyma się w całości, chociaż widać po niej wielokrotne czytanie. Lubię takie egzemplarze. Jako że Kraszewski napisał bardzo wiele, wiele powieści, nie znam wszystkich. Do tej podeszłam z rezerwą. Skoro nieznana, to może kiepska? Nic z tego. Aż sprawdziłam daty, bo nie wierzyłam.
Tak, byli praktycznie rówieśnikami, nasz Józef Ignacy (1812 – 1887) i Aleksander Dumas (1802 – 1870), ten od muszkieterów i hrabiego Monte Christo. Obaj wyczuli klimat epoki, czyli w XIX wieku pisali o szalonym wieku XVII. Bo jak widać szaleli i Francuzi i Polacy.
Akcja powieści Kraszewskiego rozgrywa się w czasie wyprawy króla Sobieskiego pod Wiedeń. W przeciwieństwie jednak do opowieści stricte historycznych, w tej, postaci autentycznych, jak na lekarstwo. Przebieg bitwy poznajemy na kilku kartkach z opowieści jednego z uczestników i nie jest to król. Sam władca pokazuje się epizodycznie. I bardzo dobrze. Bo głównymi bohaterami są postacie fikcyjne, a cała powieść przypomina atmosferą książki wymienionego powyżej francuskiego pisarza. Mamy tu zatem do czynienia z polską powieścią „płaszcza i szpady”, jak zwykliśmy Dumasa określać.
Jest piękna dziewczyna, są konkurenci do jej ręki, rodzice troszczący się o los jedynego dziecka i bohaterowie godni naśladowania, co to za dziewczynę i swego pana gotowi są życie oddać. Przemierzamy ziemie Podola, zerkamy na Kamieniec Podolski, a wokół nas – bandy tatarskie i, mówić językiem współczesnym, skorumpowani rodacy, zwani zdrajcami. Zachłanni na ukryte skarby, sprzymierzają się z wrogiem. Trzeba go pokonać z murów niewielkiego zamku, przy niewielkiej ilości ludzi potrafiących walczyć. Ale oczywiście ktoś przyjdzie z odsieczą. Musi przyjść, bo dobrych nigdy źli nie pokonają.
Potem trafimy jeszcze do Turków, wszak pod Wiedniem przegrali, ale do niewoli paru Polaków zabrali. Tych też trzeba uwolnić.
A w tle wielkich wyczynów, kwitnie miłość. Ona go kocha. On też. Boją się mówić o swym uczuciu. Tęsknią. Wzdychają.
Tym razem mamy więc Kraszewskiego takiego na luzie, w sumie spokojnego, bo wiadomo jak cała historia się skończy. Nasz mistrz raczy nas sympatyczną opowieścią z lat minionych. Jest trochę zbędnych opisów, ale czytelnik wytrzyma. Większość to całkiem sprawnie napisana fabuła, z akcją trzymająca w napięciu.
Mają Francuzi swych muszkieterów, my mamy co prawda Sienkiewicza, ale warto przypomnieć, iż najpierw był Kraszewski, spec nie tylko od prawd historycznych.
... co jesz i co pijesz... :)
Recenzja zachęciła do przeczytania. Dzięki
:)
Bardzo ciekawa, mądrą myśl... :)
Fajna gra słów :)