Autor: Grażyna K.S.

na straconej 1

Stracona pozycja
5 (4)

Stracona pozycja

To miał być dobry kryminał. Tak zapewniał na okładce wydawca. Miał, miał, miau, miau. I pomiauczał sobie, a dobry kryminał powinien zaszczekać. Tymczasem „Na straconej pozycji” Jeana-Patrica Manchette, zapowiadane na tylnej okładce jako jedna z najlepszych pozycji czarnej powieści, okazała się być smętna opowieścią o losach smętnego pana. Miauczącego.
Zaczęło się tradycyjnie, czyli dobrze. Oto płatny morderca nie chce już być mordercą, do tego płatnym. Nachapał się forsy, zabił ilu miał zabić i powiedział „stop”. Czas na spokojne życie, czyli na powrót w rodzinne strony, do ukochanej, która dziesięć lat temu przyrzekła mi miłość i wierność. Jak jednak w takich wypadkach bywa, dawni zleceniodawcy nie dają o sobie zapomnieć i koniecznie chcą dać jeszcze jedno, to ostatnie zlecenie.
Schemat jak widać tradycyjny, stosowany jakże często przez autorów filmów i powieści sensacyjnych. I tego się czepiać nie będę. Zawsze ciekawe są rozwiązania problemu i to one powinny stanowić jądro dobrej intrygi kryminalnej. Wiadomo, że będą siebie wzajemnie tropić, włazić na odciski, grozić, aż w końcu ktoś kogoś ukatrupi. Też normalka. Przy całej owej walce ucierpią również bliscy płatnego. Też się na to zgadzam. Bo, chociaż niewinni kary ponosić nie powinni, to jednak ponoszą. W tzw. normalnym życiu też. Trzeba coś wiedzieć o człowieku, zanim pójdzie się z nim do łóżka. Nie żałujmy więc kochanki, tym bardziej, że jakaś taka niemrawa, bez charakteru. Kota szkoda, cóż zwierzę winne, że trafiło w ręce mścicieli?
Potem jeszcze jest kilku nieżywych, czyli jak się to mówi „trup ściele się gęsto”. W sumie jednak do końca nie wiadomo, dlaczego umierają. Bez miauczenia. Nie wiadomo również dlaczego dawna ukochana najpierw zdradza, a potem ucieka. Z naszym bohaterem oczywiście. O dalszych jej losach nie wspomnę, żeby nie spojlerować, gdyby tak ktoś zechciał książkę przeczytać. W każdym razie to taka kobieta bez charakteru, a jako kobieta byłego płatnego, takowy mieć powinna.
W sumie kryminał zawiera wszystko, co powinien, ale… Owe „ale” jak dla mnie jest oczywiste – powieść nudna. Napisana niby prostym językiem dla pasażera „pendolino” na trasie Warszawa – Wałbrzych, ale strefa ciszy, czyli mój ulubiony wagon, nie jest wymagana. Sto dwadzieścia stron oczywiście przeczytałam szybko, ale nic mnie nie wciągnęło. Ot, taka sobie miaucząca pisanina. Tempo akcji również ślimakowate, inaczej ślamazarne. Główny bohater bardziej wzbudza litość niż strach. A przecież „professional killer” to powinien być gościu o silnej psychice, mocnym charakterze i, w odpowiednich chwilach, dużej wrażliwości. Jeśli nie, to mamy depresję gangstera, a to jak wszystkim wiadomo, jest już komedią.
Podsumowując – nawet kryminały potrafią rozczarować. Książki nie polecam. Tytuł jak najbardziej właściwy. Całkowicie stracona pozycja czytelnicza. Na szczęście krótka. Tylko tego kota szkoda…

Oceń klikając:
niosaca 1

Ekologicznie….
5 (3)

Ekologicznie…

Trudno mi zakwalifikować utwór Krzysztofa Czarnoty „Niosąca radość”…. Dla jakiego przedziału wiekowego? Może dla młodzieży, ale ta jak wiadomo też swoje przedziały wiekowe ma. Może dla dorosłych, którzy chcą odsapnąć od ciężkiej i trudnej literatury? Kim powinien być odbiorca? Na pewno miłośnikiem zwierząt. Samo posiadanie czterech łap tu nie wystarczy. A może właśnie ta książka nakłoni kogoś do pokochania naszych braci mniejszych?
Czy opowieść jest oryginalna? Nie, na pewno nie. Coś w stylu „O psie, który jeździł koleją” Romana Pisarskiego, fabuła prosta, chociaż ważna , z morałem. Styl pisania też nie wyszukany, zwykły, chwilami banalny. Na okładce koń, a zaczyna się wszystko od psa? Nie, to żadna zagadka kryminalna. Ale z której strony nie patrzeć, nieźle się czyta. Ot, taka lektura przed snem, żeby człowiek nie miał koszmarów.
Tekst bez wątpienia ma przesłanie. Opowiada o człowieku, który nagle dostrzegł, iż robi w życiu nie to, co powinien, nie to, co chce. Nie poszukuje nowej drogi, nie wytycza sobie na siłę nowych celów. Wszystko dzieje się jakby poza nim, a jednak zmienia go w kogoś innego. Jest potwierdzeniem, że tak naprawdę naszym życiem rządzą przypadki. A nawet błędy. Wyciąganie z nich wniosków też nie jest oczywiste. Co każe nam coś uczynić? Coś, co kształtuje nasze życie? Poczucie winy? Instynkt? Głos z wnętrza?
Książka niewątpliwie wpisuje się w nurt ekologiczny. Opowiada o człowieku i przyrodzie. O więzi, jaką można nawiązać ze zwierzętami, by te zmienić zmieniając również samego siebie. I nic na siłę. I nic na przekór. Wystarczy poddać się losowi, który czasami sprzyja. Zaufanie? Może wystarczy tylko i aż oswojenie?
„– Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!
– A jak to się robi? – spytał Mały Książę.
– Trzeba być bardzo cierpliwym. Na początku siedzisz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. Mowa jest źródłem nieporozumień. Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej…”
Ale dodał również:
„Decyzja oswojenia niesie w sobie ryzyko łez.”
A jednak warto oswajać, bo oswajanie nie ma nic wspólnego z tresurą.
Historia w „Niosącej…” to opowieść o człowieku w dzisiejszych, jak mówią niektórzy, trudnych czasach. Okazuje się, że nawet dziś można odnaleźć sens życia w sferze spokoju i życia zgodnego z rytmem przyrody. Oznacza to oczywiście rezygnację z większości tego, co przyniosła cywilizacja. Są jeszcze tacy? Ale warto. Jeśli tylko czuje się rytm natury, to warto… taka samo jak warto czasami poczytać coś po prostu… zwyczajnego.

Oceń klikając:
legenda 0

Pierwsza była książka….
5 (4)

Pierwsza była książka….

Trudno zabrać się za pisanie recenzji z utworu, który był przeniesiony na ekran, zwłaszcza jeśli adaptacja się spodobała… Tak jest bowiem z filmem „Jestem legendą” z 2007 roku z Willem Smithem w roli głównej. Film określany jest jako horror postapokaliptyczny. Książka podobnie. “Jestem legendą” Richarda Mathesona powstała w 1954 roku. Historia, która opisuje, musiała wówczas budzić grozę, ale równocześnie była tylko i wyłącznie opowieścią z krainy fantazji. Ot, taki nowy „frankenstein”. Odczytana po latach przez filmowców już ma inną wymowę. Kto wie, czy nie przepowiada przyszłości… Antyszczepionkowcy mieli radochę. W okresie tzw. pandemii często powoływali się na filmową historię. W słowie pisanym jest trochę inaczej…
Główny bohater Robert Neville pozostał sam w wielkim mieście. Sam jako homo sapiens, człowiek analizujący i żyjący według ludzkich zasad. Inni umarli w wyniku nieokreślonej zarazy lub zmienili się w wampiry, żywiące się krwią. Wychodzą ze swych kryjówek nocą i atakują dom ostatniego z ludzi. Jest łakomym kąskiem. Ten zamyka się w domu – twierdzy i czeka dnia, bo za dnia, kiedy świeci słońce, wampir przystępu do niego nie ma. Człowiek próbuje również dociec co się stało, dlaczego tak się stało, a przede wszystkim szuka sposobów na pokonanie krwiożerczych istot będących kiedyś ludźmi. Walka stanowi jego sens życia. Walczy również ze swymi słabościami. Bo jakże ich nie mieć, skoro nie ma się do kogo odezwać? Jak długo można słuchać muzyki z winylowych płyt i pić whisky?
Nie, nie szukajcie w tekście napiętej i szybkiej akcji, rozwiniętej fabuły i zaskakujących rozwiązań. Książka nie jest długa. Prosta narracja, prowadzona przez wszechobecnego i wszechwiedzącego narratora w 3 osobie. Kompozycja też nie wyszukana. Ot, wydarzenia dnia każdego i wspomnienia przeszłości. Występują również stare elementy ze starych opowieści o Draculi czy Nosferatu. Wspomniane działania nocą, woń czosnku, wygląd żywego trupa, czyli to, co już było. Nie mamy zatem do czynienia z dziełem wybitnym, oryginalnym czy też jedynym w swym rodzaju. Warto jednak skupić się na przesłaniu moralnym utworu, bo takowe posiada. Kim jesteśmy, my ludzie? Może już na nas czas? Może trzeba oddać planetę innym? Kim są owi inni? Zostaniemy tylko w legendach?
Mini powieść zbiera do dziś różne oceny czytelników. Jedni są zachwyceni, drudzy nie. Nie można też ukryć porównania z filmem. Ale nie tylko tym wymienionym powyżej. Odważni twierdzą, iż atakowanie domu bohatera przez wampiry stało się inspiracją do powstania słynnej „Nocy żywych trupów” filmu z 1968 roku, klasyki kina grozy, wprowadzającego na ekrany postacie zoombi. Z której zatem strony nie patrzeć, utwór w naszej kulturze odegrał znacząca rolę. Znacznie odbiera od współczesnych wersji opowieści o wampirach, w których rozczytywały się kiedyś nastolatki. Warto więc po niego sięgnąć. Z ciekawości.

Oceń klikając:
OIP 1

Twarda jak kamień
5 (3)

Miłość z kamienia
Inna, wyjątkowa, wywierająca wrażenie… – to książka, której długo się nie zapomina, zwłaszcza jak człowiek dużo czyta. Czasami nawet niezłe książki zlewają się w jedną, są podobne i stanowią głównie wypełniacz czasu. Do nich na pewno nie należy utwór Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia”.
Narracja w pierwszej osobie zawsze sugeruje, iż autor to narrator. Czytelnicy przerzucają strony internetowe, by dowiedzieć się, czy to prawda, czy tylko zabieg literacki. Oczywiście sprzyja to tzw. promocji tekstu i wywołuje zainteresowanie wśród czytających. Jeśli chodzi o mnie, akurat w przypadku tej opowieści nie ma to znaczenia. Jest ona po prostu inna, wyjątkowa i robi wrażenie.
Jeśli najbliższą osobą jest mąż, który jeździ na wszelkie toczące się na planecie wojny… jeśli przeżywa się wraz z nim zabójstwa, bitwy i ogląda jego oczyma śmierć… jeśli jego życie zdaje się być podporządkowane konfliktom zbrojnym… to samemu można zapaść na zespół stresu bojowego, takiego typowego dla żołnierzy… I co wtedy? Pozostaje klinika psychiatryczna, bo samemu nie da rady zwalczyć się psychicznych kłopotów. Jedna walka wyklucza drugą.
Narratorka jest żoną dziennikarza, korespondenta wojennego, którego zawodowe życie polega na sporządzaniu relacji z pola bitew, by świat o nich wiedział. Taka rola takiego człowieka. Ktoś musi pojechać. Ktoś musi zobaczyć. Ktoś musi powiedzieć. Napisać. Przekazać, że gdzieś tak ktoś kogoś w imię czegoś zabija.
Jeśli kogoś się kocha, to myśli się o nim, jednoczy w jego doznaniach i wspiera. Wspiera kosztem rozwoju własnej osobowości i własnego spokoju. Nie można go opuścić. Trzeba przy nim trwać, poświęcając samego siebie.
Taka jest właśnie miłość z kamienia. O sile uczucia świadczy własny strach przed czymś, w czym się nie uczestniczy cieleśnie, ale czuje się wewnętrznie, to samo, co ten, który widzi. Życie z korespondentem wojennym to balansowanie na linie i odpoczynek na kamieniu, który jest tuż pod liną. Jeśli spadnę, to właśnie w ten kamień mogę uderzyć, a to może się tragicznie skończyć.
Książka Jagielskiej nie jest opowieścią o poszukiwaniu wyjścia z traumy, czy terapii psychiatrycznej. Mówi o tragiźmie wojny widzianej oczami tej, która w niej nie uczestniczy. Stąd też wyjątkowa siła rażenie tekstu. Czułość nie objawia się trzymaniem za rękę. To proste słowa „No to jestem!” wypowiadane przez ukochanego po powrocie do tzw. normalnego świata. I liczba – pięćdziesiąt trzy wojny, z których relacje wysyła się w świat. Ta sama liczba to licznik czasu oczekiwania, okaleczanie psychiki, szoku, urazy na duszy i w sercu. W tym czasie też toczy się wojnę. Ze sobą, o siebie…
Czytelniku, jeśli szukasz lektury, niełatwej i mądrej, sięgnij po tę pozycję. Wczytaj się w każde jej słowo, przeanalizuj budowę każdego zdań, a poczujesz, że świat z czołgami, karabinami i wozami opancerzonymi, jest obok ciebie…

Oceń klikając:
historia 1

Płaszcz, szpada i miłość
5 (5)

Płaszcz, szpada i miłość

I takiego Kraszewskiego lubię! Takiego, który pisze „Interesa familijne” i „Historię o Janaszu Korczaku i o pięknej Miecznikównie”. Oddaję pełny szacun jego powieściom historycznym, doceniam wkład w rozwój polskiej myśli też historycznej, ale zaczytywać będę się w mniej znanych powieściach, właśnie takich jak owa „Historia…”.
Wydanie książki, które do mnie trafiło, pochodzi z 1960 roku. I wyobraźcie sobie, książka z pożółkłymi kartkami, trzyma się w całości, chociaż widać po niej wielokrotne czytanie. Lubię takie egzemplarze. Jako że Kraszewski napisał bardzo wiele, wiele powieści, nie znam wszystkich. Do tej podeszłam z rezerwą. Skoro nieznana, to może kiepska? Nic z tego. Aż sprawdziłam daty, bo nie wierzyłam.
Tak, byli praktycznie rówieśnikami, nasz Józef Ignacy (1812 – 1887) i Aleksander Dumas (1802 – 1870), ten od muszkieterów i hrabiego Monte Christo. Obaj wyczuli klimat epoki, czyli w XIX wieku pisali o szalonym wieku XVII. Bo jak widać szaleli i Francuzi i Polacy.
Akcja powieści Kraszewskiego rozgrywa się w czasie wyprawy króla Sobieskiego pod Wiedeń. W przeciwieństwie jednak do opowieści stricte historycznych, w tej, postaci autentycznych, jak na lekarstwo. Przebieg bitwy poznajemy na kilku kartkach z opowieści jednego z uczestników i nie jest to król. Sam władca pokazuje się epizodycznie. I bardzo dobrze. Bo głównymi bohaterami są postacie fikcyjne, a cała powieść przypomina atmosferą książki wymienionego powyżej francuskiego pisarza. Mamy tu zatem do czynienia z polską powieścią „płaszcza i szpady”, jak zwykliśmy Dumasa określać.
Jest piękna dziewczyna, są konkurenci do jej ręki, rodzice troszczący się o los jedynego dziecka i bohaterowie godni naśladowania, co to za dziewczynę i swego pana gotowi są życie oddać. Przemierzamy ziemie Podola, zerkamy na Kamieniec Podolski, a wokół nas – bandy tatarskie i, mówić językiem współczesnym, skorumpowani rodacy, zwani zdrajcami. Zachłanni na ukryte skarby, sprzymierzają się z wrogiem. Trzeba go pokonać z murów niewielkiego zamku, przy niewielkiej ilości ludzi potrafiących walczyć. Ale oczywiście ktoś przyjdzie z odsieczą. Musi przyjść, bo dobrych nigdy źli nie pokonają.
Potem trafimy jeszcze do Turków, wszak pod Wiedniem przegrali, ale do niewoli paru Polaków zabrali. Tych też trzeba uwolnić.
A w tle wielkich wyczynów, kwitnie miłość. Ona go kocha. On też. Boją się mówić o swym uczuciu. Tęsknią. Wzdychają.
Tym razem mamy więc Kraszewskiego takiego na luzie, w sumie spokojnego, bo wiadomo jak cała historia się skończy. Nasz mistrz raczy nas sympatyczną opowieścią z lat minionych. Jest trochę zbędnych opisów, ale czytelnik wytrzyma. Większość to całkiem sprawnie napisana fabuła, z akcją trzymająca w napięciu.
Mają Francuzi swych muszkieterów, my mamy co prawda Sienkiewicza, ale warto przypomnieć, iż najpierw był Kraszewski, spec nie tylko od prawd historycznych.

Oceń klikając:
1

Wiek dojrzały
5 (4)

Wiek dojrzały

Kiedy człowiek dorasta i odkrywa, iż pisarz z czasów jego dzieciństwa i młodości, pisał również dla dorosłych, robi mu się miło na duszy. To tak, jakby dorastał razem z nami. A więc najpierw czytasz „Sposób na Alcybiadesa”, by po latach trafić na „Salon wytrzeźwienia”. Mowa oczywiście o Edmundzie Niziurskim.
W minionych latach mojego życia Niziurski uchodził za pisarza „życiowego”. Tak bowiem recenzowaliśmy jego powieści wypożyczone z dzielnicowej biblioteki dla dzieci i młodzieży. W przeciwieństwie do Zbigniewa Nienackiego, tego od pana Samochodzika, w powieściach Niziurskiego dużo było młodzieńczych problemów, ciekawych rozwiązań i mądrych nauk. O dziwo, odnalazłam to również w „Salonie…”
Książka powstała w 1964 roku, jej akcja dzieje się współcześnie, czyli mamy epokę zwaną PRL – em. Czy jednak tylko ducha tej epoki odnajdziemy na kartach utworu? O dziwo, nie. Kiedy zabrniemy w czytanie, okaże się, iż problemy głównego bohatera wcale nie są tak dalekie od dzisiejszych. Jest tylko inna terminologia, inny krajobraz i miejsca, których już nie ma. Kto z dzisiejszej młodzieży wie, co to była Izba Wytrzeźwień?
Już wyjaśniam. Ówczesna milicja spotkawszy na patrolu delikwenta, którego zachowanie wskazywało na nadmierne spożycie alkoholu, umieszczała go właśnie w takiej izbie – miejscu dla takich, głównie nocnych przypadków. Pobyt nie był bezpłatny. Drogo kosztował, a płacił właśnie nadużywający.
Bohatera Niziurskiego spotykamy właśnie w takim miejscu. Nie jest tu pierwszy raz, nawet ma „względy” u personelu. Jest bowiem lekarzem i kiedy wytrzeźwieje, udziela całkiem dobrych porad lekarskich. Tylko sobie poradzić nie potrafi. Na kolejnych kartach powieści przyglądamy się jego staraniom o zmianę w życiu. W mieście N. jest skompromitowany, wyrzucony z pracy, opisywany w prasie. Trzeba wyjechać. Najlepiej do Warszawy. Tam jest dużo ludzi. Tam można się ukryć. Nawet z nałogiem. Żeby wyjechać, trzeba mieć pieniądze, chociażby na bilet. Skąd je wziąć?
Nasz bohater odwiedza dawnych kolegów. Kiedyś byli nierozłączni, jak będzie dziś? A może warto być uczciwym lekarzem? Leczyć chorych, walczyć o odpowiednie warunki pracy, by nie szkodziła zdrowiu robotników, przeciwstawić się symulantom i kombinatorom?
Niziurski nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi. Prowadzi swego bohatera przez kolejne miejsca, każę mu rozmawiać z różnymi ludźmi, pokazuje dobro, dotyka zła. Ot taka życiowa książka. Krajobraz oczywiście z lat sześćdziesiątych, ale problemy uniwersalne, obecne w życiu człowieka bez względu na epokę.
W „Salonie….” nie znajdziemy pasjonującej akcji, tajemnicy czy fascynujących postaci. Ktoś powiedział o tej powieści, że „przytłacza rzeczywistością”. Miał dużo racji. To opowieść zwyczajna, o zwyczajnych problemach zwyczajnych ludzi, ich postawach, wyborach, a także braku wyborów. Często życie ich nie daje. Skazani jesteśmy na wybory innych….

Oceń klikając:
poemat 2

Bajki z mchu i paproci
5 (2)

Bajki z mchu i paproci

Dobranocki ze Żwirkiem i Muchomorkiem jakoś nie przypadły mi do gustu. Może byłam już za starym dzieckiem, by zachwycać się dziwnymi istotami? Zawsze jednak podobał mi się tytuł opowieści. Jest taki słodziutki! Kiedy zatem wzięłam do ręki książkę Joanny Balickiej „Poemat letniej tęsknoty” , poczułam to, co przy bajkach z owego mchu. Tytuł smaczny, ale treść może okazać się dla mnie nieodpowiednia… Postanowiłam jednak powieści dać szansę.
Przeczucia mnie nie zawiodły. To nie była moja bajka, chociaż bajką była. Nawet z morałem. A ów morał, taki na miarę XXI wieku… Dziś więc będą spojlery, bo inaczej się nie da.
Rzecz dzieje się w Ameryce. Zupełnie takiej jak w filmach propagandowych, czyli jest to kraj, w którym wszyscy rodzą się z takimi samymi szansami, pieniądze leżą na ulicy, a sprawiedliwości zawsze staje się zadość, choćby trzeba było czekać na nią parę lat. Oto biedny chłopak poznaje bogatą dziewczynę. Następnie dokonuje bohaterskiego czynu. Połowa królestwa i księżniczka za żonę? Zobaczymy… Oczywiście najpierw chłopak mieszka z babcią w przyczepie. Jak wszystkim wiadomo, w Ameryce przyczepy campingowe służą do mieszkania, a nie jakiegoś tam karawaningu, czyli podróży turystycznych. Są całe osiedla owych przyczep, a marzeniem ich mieszkańców jest posiadanie butli z gazem, by ogrzać słynne szesnaście metrów kwadratowych.
Wracajmy do źródeł. Młodzi zakochują się. Ale tatuś, pilot nowoczesnego samolotu, kierując się też miłością, ojcowską rzecz jasna, nie pozwala córce na bliższe kontakty trzeciego stopnia z podejrzanym typem. Na szczęście pojawia się mama, ciocia i ojciec chrzestny. Dziewczę posiada również brata i kumpli. Ci początkowo patrzą z niedowierzaniem na człeka z przyczepy, ale w końcu jakoś udaje im się do niego przekonać.
W wyniku wspólnych działań sił sprzymierzonych, tato zapowiada, że jego dziecka nie wolno tknąć, zanim nie skończy osiemnastu lat. W dniu urodzin dziecię dostaje od ojca chrzestnego kluczyki do własnego M, a brat buduje altanę, w której dziecię traci cnotę.
W tym momencie czytania przypomniał mi się sławny serial z lat dziewięćdziesiątych „Beverly Hills 90210”. Niejaka Brenda przygotowywała się do utraty dziewictwa z niejakim Dylanem. Jej brat zastanawiał się, czy ów Dylan jest godzien siostry. Kumple go pocieszali mówić, iż lepiej jeśli Brenda zrobi to z kimś, kto ją kocha niż z jakimś przypadkowym typem. Cóż, co kraj to obyczaj. Brat musi mieć jakiś udział w rozdziewiczeniu ( to słowo z książki) siostry.
A potem oczywiście żyli długo i szczęśliwie, bo chrzestny załatwił odszkodowanie, a babcia wyprowadziła się z przyczepy. I morał z tego jak z polskiego klasyka filmowego: „Piniondze to nie fszystko, ale fszystko bez piniedzy to wuj – nie pamiętałem tylko przez jakie u”.
I bardzo dobrze. Amerykańska opowieść polskiej pisarki też szybko się zapomni. Zwłaszcza, że poziom cukru we krwi znacznie mi się podniósł. Było stanowczo za dużo słodkości. Mdło się też zrobiło. Takie opowieści jak najdalej ode mnie, jak najdalej….

Oceń klikając:
robur 0

Przeskoczyć Niagarę
0 (0)

Przeskoczyć Niagarę

Tak, nie sprzeciwiam się powszechnie panującej opinii – „Robur zdobywca. Pan świata.” to słabszy Verne, Juliusz Verne. Ale nadal wizjoner. Może nawet większy niż w swych najsłynniejszych powieściach. Tak, wiem, to co w „Roburze…” już było w słynnych „Dwudziestu milach podmorskiej żeglugi”. Ale czyż kapitan Nemo nie mógł mieć naśladowcy, o bracie nie wspominając?
Verne napisał kilkadziesiąt opowieści, mniejszych lub większych, mądrzejszych lub nie, nie można mu jednak zarzucić braku wyobraźni. W każdej historii widzimy niezwykły geniusz pisarza polegający na tworzeniu przyszłości. Oczywiście przyszłości w jego czasach, na miarę jego wiedzy naukowej i teraźniejszości, w której funkcjonował. Verne, fantazjując, zabiera nas zawsze w przedziwny, jeszcze nie istniejący świat. Tak jest w przypadku Robura, który konstruuje niezwykłą maszynę do latania. Nemo wpływa w głębię oceanów, Robur unosi się w powietrzu. Pragnie pokazać ludziom, że właśnie tam jest pełnia wolności i piękna. Porywa skłóconych ze sobą baloniarzy, by pokazać im swój niezwykły wynalazek. Czy potrafią zrozumieć jego geniusz?
Wyobraźnia pisarza tym razem przekracza granice wszelkich ówczesnych nauk, bo któż wierzył w 1886 roku, że wielotonowe samoloty będą tłoczyły się na niebie i szukały lotniczych korytarzy? Dlatego też vernowski bohater znika. „Robur to nauka przyszłości, może nawet nauka jutra. Co więcej – to gwarancja przyszłości. (…) przyszłość lokomocji powietrznej przypadnie w udziale statkom powietrznym, a nie aerostatom” – wydaje się krzyczeć francuski pisarz. I niech ktoś powie, że nie miał racji, nawet w swej słabszej powieści.
„Pan świata” to kontynuacja opowieści o genialnym konstruktorze. Do tej postaci pisarz wraca pod koniec swojego życia. Książka ukazuje się w 1904 roku, natomiast rok później Juliusz umiera. Tym razem patrzymy na wynalazki innym okiem. Oto człowiek, który przez całe życie zachwycał się cudami techniki, tym razem ma chwilę refleksji. Jego bohater przekracza wszelkie granice techniczne, konstruuje pojazd poruszający się w każdych możliwych okolicznościach. Maszyna lata, pływa, na drogach rozwija niewyobrażalne możliwości. Ale czy kierujący nim człowiek jest odpowiednim człowiekiem? Czy wystarczy zbudować urządzenie, posiadać wiedzę na temat jego wszechstronnego funkcjonowania, by odpowiednio nim kierować? Technika powinna służyć człowiekowi. Każdemu. Nie być głównie motorem do pokazywania własnej wielkości i zastraszania ludzi. Co się może stać, jeśli trafi w nieodpowiednie ręce? Nie, nie. Verne nie jest katastrofistą i żadnej katastrofy nie opisuje. Zostawia nas ze znakiem zapytania.
Och, kochany Julku, ileż miałeś racji dając nam temat do przemyśleń, w tej ponoć słabszej swej opowieści!
„ – Ależ Robur nie był diabłem…
– Nic nie szkodzi – odparła staruszka – Ale równie dobrze mógłby nim być!”
Czy „Pan świata” to ostatni tekst Francuza? Nie wiadomo. Z wiadomości dostępnych w „Wikipedii” wynika, iż była to ostatnia książka wydana za jego życia….

Oceń klikając: