Pomyślałam o jej imieniu…4.3 (6)
Dziś nadałam jej imię. Czułam, że to naturalna kolej rzeczy. Jest we mnie i poza mną jednocześnie. Nie potrafię już mówić o niej jak o cieniu, bo jest kimś, kto siedzi przy moim stole, je z moich talerzy, trzyma słuchawkę pod prysznicem…
Czasem w nią milczę kiedy nie mam siły mówić. Karmię ją łzami, które wypływają bez zaproszenia. Przynoszę jej wspomnienia jak puste szklanki, by mogła napełnić je goryczą i zwątpieniem.
Ona mnie boli. Wgryza się od środka jak rdza, która zjada metal, jak powolny mróz, co rozsadza kamień. Zdziera ze mnie kawałki tego, co chciałam, by już nie bolało i zostawia pustkę – lodowatą, bezkształtną, nie do nazwania.
Potrzebujemy siebie nawzajem, choć nie chcę tego przyznać. Jestem dla niej domem i więzieniem. Im bardziej ją karmię, tym bardziej ona mnie niszczy.
Ale gdybym przestała,
to co wtedy zostanie ze mnie?
Jestem statkiem, który wypłynął bez powrotu i solą, która powoli rozpuszcza się w dłoniach życia… Może to jest mój sposób na zniknięcie –
nie hukiem, nie krzykiem, ale cichym, powolnym rozpuszczeniem się w kimś, kto nie pozwala mi być wolną.
Nie wiem, czy to walka, czy poddanie.
Nie wiem, czy powinnam ją zostawić,
czy dać się jej całkowicie pochłonąć.
Wiem jedno – bez niej byłabym tylko cieniem bez kształtu, ale z nią… jestem czymś więc
ej niż znikaniem.