Kategoria: recenzje książek

igor 1

Na scenicznych deskach
5 (3)

Na scenicznych deskach

Chyba pamiętam… „Igoraszki z Melpomeną” Igora Śmiałowskiego zostały wydane po raz pierwszy w 1978. Autor został zaproszony do pierwszego polskiego talk show, czyli „Tele echa” i rozmawiał z prowadzącą program Ireną Dziedzic. Opowiadał tym razem nie o swojej pracy, był znanym aktorem, ale o powstaniu owej książki. Pana Igora jako aktora lubiłam, ale do jego opowieści dotarłam po wielu, wielu latach. Jak zatem po owych latach jest?
Na pewno – ciepła. To praktycznie historia teatru polskiego od czasów jego początku czyli czasów króla Stasia – Stanisława Augusta Poniatowskiego, wielkiego mecenasa sztuki, miłośnika literatury i artystów. Historia pionierów teatru opowiedziana jest niczym gawęda o starych dobrych czasach. I zapewne dlatego tak łatwo się ją czyta, tak łatwo wpada w przysłowiowe ucho. Na kolejnych stronach poznajemy kolejne postacie, głównie aktorów, którzy polski teatr tworzyli. Właśnie… czy potraficie wymienić najbardziej znanych aktorów teatralnych, zwłaszcza z czasów zamierzchłych? Jeśli nie z XIX wieku, to przynajmniej z pierwszej połowy XX? Podać nazwiska tych, na przedstawienia których tłumy waliły do teatralnych budynków, a przedstawienia z ich udziałem oglądano kilkakrotnie?
Na pewno nie. To dopiero film ukształtował zawód aktorski jako popularny, przynoszący sławę i pieniądze. Aktorzy ze scenicznych desek nie byli znani i popularni, tak jak późniejsze gwiazdy srebrnego ekranu. Książka pana Igora wypełnia zatem tę lukę w wiedzy przeciętnego człowieka. Opisuje wybitne postacie polskiej sceny greckiej muzy Melpomeny. Czyni to w sposób spokojny i niezwykle sympatyczny. Krytycy mówią o anegdotach z życia ówczesnych ludzi sztuki scenicznej. Opowieści te salwy śmiechu nie wzbudzają. Wzbudzają sympatię czytelnika do opisywanych wydarzeń i osób. Zdają się mówić: „Widzisz, taki sławny byłem, a ileż we mnie prostoty”.
Poprzez karty opowieści widać, iż autor ceni swych poprzedników, a przede wszystkim bardzo ich lubi. To jest właśnie owe ciepło, które wyczuwany czytając gawędy o czasach i ludziach, którzy przeminęli…Ludwik Osterwa, Wojciech Bogusławski, Stefan Jaracz, Helena Modrzejewska… Nastrój budowany przez autora tekstów prowadzi nas do fotela przy kominku…
Nie, nie jest to książka rewelacyjna. Chwilami, jak to podczas słuchania starych historii opowiadanych przez dziadka przy kominku, można się zdrzemnąć. Jest jednak cenna dla naszej literatury, gdyż zbiera w jednym miejscu dzieje aktorów z czasów przedfilmowych. Ktoś napisał, iż „Igoraszki…” powinny być szkolną lekturą pełniąca funkcję podręcznika o dziejach polskiego teatru. Jako były nauczyciel potwierdzam. Opowieść nadaje się do takiego celu. Napisana prostym językiem, spokojna i wyważona jest idealnym źródłem wiedzy dla nastolatka. Dla starszego czytelnika również. I nie mówcie, że znacie dzieje polskiego teatru…

Oceń klikając:
maria 1

Maria dla małolatów
4.8 (5)

Maria dla małolatów

Moda na biografie trwa nieprzerwanie. Ludzie piszą o sobie lub o innych. Im ktoś sławniejszy tym biografia ma większe powodzenie. Wystarczy na okładce fotka i mamy sukces czytelniczy. Owe biografie bywają różne. Są skandalizujące, czyli wyciągające na światło dzienne (znaczy się słowo drukowane) sensacyjki z życia sławy. Są normalne, na zasadzie „piszę, co wiem i co myślę”. Są dokładnie udokumentowane, z podaniem bibliografii, bo trzeba udowodnić, skąd się wie. Książka Iwony Kienzler „Maria Skłodowska – Curie Złodziejka mężów życia i miłości” (brak znaków przestankowych) jest przede wszystkim biografią z tytułem jak na miarę książkowego marketingu przystało.
Kiedyś już pisałam o roli tytułu, co to ma przyciągnąć czytelnika. Opowieść o Marii tytułem pachnie na biografię sensacyjną. Od razu rodzą się pytania: ilu tych mężów ukradła, w jaki sposób, osadzono ją za to, skazano? komu ukradła życie, komu miłość? W ogóle zaczyna pachnieć kryminałem, może nawet w stylu noir lub przynajmniej promieniotwórczym.
Oczywiście, że dałam się nabrać na tytuł i książkę zaczęłam czytać. Wszak zagadki kryminalne lubię. A co zastałam w środku? Nic nowego.
Mam swoje lata. Sporo wiem, bo wiem i nie pamiętam wszystkich źródeł, z których czerpałam wiedzę. Ogólnie rzecz biorąc jest to tzw. życie. Postać największej polskiej uczonej znam, bo znam. Mam wrażenie, że znam ja od zawsze. Jest osobą obecną w naszej narodowej historii. Mówi się o niej dużo. Napisano kilka książek. Nakręcono kilka filmów. Maria po prostu JEST. Prześwietlono ją na wszelkie możliwe sposoby nie tylko „rentgenem”, ale jej pierwiastkami również. Czyżby autorka omawianej książki odkryła coś nowego, rewelacyjnego?
Tego się właśnie po tej książce spodziewałam. Brnęłam zatem cierpliwie do końca przez znany mi doskonale życiorys. I niczego nowego nie znalazłam. Część tytułu okazała się być cytatem ze współczesnej Marii prasy. Kolejna część nie była nawet kwiatkiem do kożucha. Ni to przypiął, ni przyłatał – jak mawiała moja mama. Wiadomo… marketing…
Biografia opiera się na dwóch podstawowych innych biografiach. Pierwsza napisana przez córkę Ewę, druga przez Susan Quinn, wydana w 1997 roku. Ewa pisała o swojej mamie, Susan szperała w dokumentach. Autorka naszej „złodziejki mężów” aż tak mocno szperać nie musiała, ale inne źródła wiedzy też podała. I otrzymaliśmy taki misz masz. Bez rewelacji, bez sensacji, bez poszukiwań językowych i stylistycznych. Poprawnie napisana opowieść, jakiej nie powstydziłby się porządny licealista. To nawet nie jest babka drożdżowa według starego przepisu, która pieczona przez różne gospodynie ma zawsze inny smak.
Ja oczywiście dobrnęłam do końca tekstu ze względu na szacunek do pani Marii. Ale książka nie jest dla mnie. Nie wniosła do mojej wiedzy niczego nowego. Za stara jestem i za dużo wiem. Kto więc może być adresatem opowieści? Jeszcze niedawno powiedziałabym – gimnazjalistki, czyli po dzisiejszemu takie średnie nastolatki, ze średnią ocen powyżej 4. One jeszcze wiedzę zdobywają i ta opowieść na pewno ją poszerzy. Do chłopców nie trafi. Chyba żeby który był przyszłym Piotrem Curie.
Zatem małolaty, czytajcie.

Oceń klikając:
mo 0

MO i inni
5 (2)

MO i inni

Dziś będzie raczej o ciekawostce niż o książce, chociaż… Starsi czytelnicy pamiętają zapewne słynną serię „Tygrysa”, niewielkie książeczki o tematyce wojennej, które były w każdym domu. Wielokrotnie pisałam również o seriach kryminalnych z „Jamnikiem” lub „Kluczykiem”. Ostatnio trafiłam też na kilka staroci spod znaku „Konika Morskiego”. Wszystkie te wydawnictwa były traktowane jak tzw. czytadła. Miały nie wytrzymywać konkurencji z literaturą klasyczną lub taką wyższych lotów. Wytrzymywały i to nieźle. Sprzedawane głównie w kioskach „Ruchu”, w większości spod lady, były praktycznie w każdym domu. Pamiętam, że nawet mój tata unikający jak ognia Sienkiewicza, Mickiewicza czy Prusa, szedł do toalety z „Tygrysem”. I to nie było śmieszne. W domu, gdzie buszowały dzieci, toaleta byłą idealnym miejscem na czytanie.
Dziś o jeszcze jednej serii, która w kilku egzemplarzach trafiła w moje ręce – „Ekspres reporterów”. Były to książeczki formatu kieszonkowego o niewielkiej ilości stron, zawierające trzy reportaże. Mamy zatem do czynienia z literaturą no fiction i to w najlepszym wydaniu. W skład każdego tomiku wchodziły z reguły trzy reportaże: o aktualnym wydarzeniu, społeczno – obyczajowy oraz obowiązkowo – kryminalny.
W egzemplarzu, który leży przede mną (uwaga! nakład – 100 000, słownie sto tysięcy egzemplarzy! W 1986 roku! ) Marek Rymuszko przedstawia reportaż „Nic o tym nie wiedząc” o jasnowidzach i milicjantach. Czy milicja podczas rozwiązywania zagadek kryminalnych lub poszukiwania osób zaginionych korzysta z „usług”osób parających się zjawiskami „psychotronicznymi”?Jako że jest to reportaż czytamy o wydarzeniach autentycznych. Okazuje się, ze czasami ów jasnowidzący wie, czasami nie. Ot, jak to w życiu bywa. Odpowiedzi jednoznacznej nie ma.
Autorem drugiego tekstu jest Piotr Zieliński. „Pamięć i niepamięć” to opowieść o miejscowości Chełst, przez którą przebiegała granica między Polską a Niemcami ustalona traktatem wersalskim w 1919 roku. Dzieliła wieś na dwie części. Historia z takimi miejscami nie obchodzi się łagodnie. Zieliński przedstawia ją zwracając uwagę na losy poszczególnych rodzin, które żyją tam do dziś. Ciekawa, pouczająca opowieść o wpływie polityki na losy jednostek.
I trzeci reportaż, oczywiście kryminalny, oczywiście zbrodnia autentyczna, ale jego treści, jak to w przypadku kryminałów, zdradzać nie można, bo się straci cały efekt zaskoczenia. Jego autorem jest Andrzej Szmak, a nosi tytuł „Domek z zapałek”.
Zwróćcie uwagę na okładkę wydawnictwa. Nie ma tu tytułów tekstów. Są ich zapowiedz. Każda sugeruje tematykę. Można uznać to za reklamę, ale… Ale w czasach kiedy wydawano „Ekspres reporterów” nie była ona potrzebna. Seryjne wydawnictwa sprzedawały się jak świeże bułeczki.
Jeszcze wielokrotnie do nich wrócę…

Oceń klikając:
odnajdziesz 0

Człowiek i wynalazki
5 (1)

Wynalazki i człowiek

Kiedy w latach siedemdziesiątych rozpoczęłam swoje połykanie książek, wśród moich znajomych dużym zainteresowaniem cieszyła się … radziecka fantastyka czyli dzisiejsze science fiction. Polecano mi ją. I chyba coś nawet przeczytałam, ale przecząco pokręciłam głową. Nie, to nie była moja literatura. I wcale nie dlatego, że była radziecka, a ja w ten sposób walczyłam z ówczesnym ustrojem. Niektórzy pewnie by tak zinterpretowali ową moją niechęć. Potem też po takowe utwory nie sięgałam. A kiedy po 1989 roku wszystko co radzieckie było „be”(oberwało się nawet hrabiemu Tołstojowi, o Szołochowie nie wspominając), fantastyka owa zniknęła z półek wszelkiego rodzaju. Pojawiła się za to rosyjska, ukraińska, litewska, może nawet łotewska. Zmiany polityczne zmieniły narodowość książek. Taki oto Władimir Sawczenko autor powieści „Odnajdziesz się sam” okazał się być z Ukrainy, a pisał jeszcze za czasów nieboszczyki ZSRR, czyli był najpierw pisarzem radzieckim.
W porządku, kończę z tym bełkotem, bo zaraz sama się pogubię. W każdym razie fantastyka radziecka się podobała, a omawiana dziś przeze mnie książka ukazała się w Polsce w 1975 roku. Ukazała się w słynnej serii „z jamnikiem” co sugeruje, że jest to pełnokrwisty kryminał. Radziecki oczywiście. I jak kryminał wszystko się zaczyna. Jest trup, jest milicjant Matwiej Appollonowicz Onisimow, rozpoczyna się śledztwo. Ale co to ? Ciało ze zwłok ulatnia się i zostaje sam szkielet… Oto wkraczamy w tematykę s-f.
Jest laboratorium. Jest tajna praca naukowa. Są eksperymenty. Są wątpliwości natury filozoficzno – moralnej. Czy tak można? Czy tak wypada? Jakie korzyści przyniesie skonstruowanie maszyny? Czy rzeczywiście będą to korzyści?
Poznajemy wątpliwości konstruktora. Ale równocześnie wiarę, że taki wynalazek zmieni ludzi w lepsze istoty. Brniemy przez wiele stron powieści wczytując się w słowa o odpowiedzialności i równocześnie budując skomplikowane urządzenie. Retrospekcja pozwala nam na dogłębne śledzenie tego, co wydarzyło się przed znalezieniem nieboszczyka, z którego uszło ciało….
Powieść Sawczenki to jedna z tych książek s-f, w których bardziej niż urządzenia liczy się człowiek. Bo taka kiedyś była fantastyka. Mimo wędrówki w przyszłość, gdzie maszyny lepiej sobie radzą niż ludzie, to właśnie człowiek ma duszę, serce i rozum. Czy w tym utworze mamy do czynienia ze sztuczną inteligencją? Kto przeczyta, sam sobie odpowie, sam się odnajdzie…
Teraz też zrozumiałam, dlaczego kiedyś, dlaczego teraz tak rzadko sięgam po owe s-f. Nie kumam, nie rozumiem pojęć z zakresu fizyki i techniki. Zawsze był to dla mnie obcy i bardzo skomplikowany świat. W tej powieści też tak było… część tekstu opuściłam…
A „Maszyna- matka jak dziecko układała klocki- za pomocą impulsów elektrycznych montowała w płynnym środowisku cząsteczki w ładunki molekularne, łańcuchy w komórki, a komórki w tkanki, z tą jednak różnicą, że „informacyjnych klocków” były niezliczone miliardy” a potem coś powstało…
Przyjemnej lektury!

Oceń klikając:
ken 1

Przełamanie schematu
4.5 (4)

Przełamanie schematu

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam „Słup ognia” Kena Folletta (czwarta w kolejności wydarzeń, trzecia w kolejności pisania książka sagi „Kingsbridge”) poczułam niedosyt. Follett przyzwyczaił mnie do schematu, a tu został on złamany. Mamy co prawda nadal silne kobiety, tym razem dwie, zaś Alice Willard przypomina Mildred z „Niech stanie się światłość”, mamy dobrego Neda i złego Rollo, ale… nic się nie buduje. Zabrakło mi w książce tradycyjnego celu człowieka, czyli budowania czegoś, co należy po sobie zostawić. Kingsbridge wydaje się być prowincjonalnym miastem, z którego raczej się wyjeżdża niż do którego się przybywa w poszukiwaniu swego szczęścia. Większość wydarzeń rozgrywa się poza miastem. Tu się tylko zagląda.
Czytając „Słup…” po raz drugi szukałam usprawiedliwienia dla autora. Oczywiście, chciał napisać coś innego, bo po poprzednich częściach zarzucano mu schematyzm jak zjawisko negatywne. Tym bardziej, że było to proste… Follett akcję swych powieści umieszcza co dwieście lat. Był wiek dwunasty, czternasty, wychodzi na to, że musi być szesnasty. A jaki jest ten wiek w dziejach Anglii, na terenie której leży oczywiście nasze miasto?
Nie trzeba być znawcą europejskiej historii, by wiedzieć. To czas wielkiego rozłamu w łonie kościoła katolickiego. Król Henryk VIII kłóci się z Watykanem i ogłasza się głową kościoła anglikańskiego (trzeba wielką literą?), a Francuzi odbijają Calais z rąk Anglików. Potem umiera Maria Tudor, a jeszcze potem na tron wstępuje Elżbieta, zaś niejaka Maria Stuart ponad dwadzieścia lat spędza w więzieniu, by skończyć na szafocie. Jeśli do tego dodany zniszczenie hiszpańskiej Wielkiej Armady i podejrzane wyprawy sir Francisa Drake’a, noc świętego Bratłomieja w Paryżu, to mamy ów szesnasty wiek jak na talerzu. Podpalonym talerzu, bo stosy z heretykami płoną w całej Europie. W Kingsbridge też takowy będzie. Ale w obliczu wszystkich wielkich wydarzeń miasto Folletta jest spokojne i ciche. Oczywiście są lokalne potyczki, Jak to między ludźmi bywa.
Mamy więc wytłumaczenie, dlaczego większość wydarzeń rozgrywa się poza miastem. Opisując burzliwe czasy, trudno ominąć główne wydarzenia. Trzeba tylko wysłać wybranych mieszkańców stworzonego przez siebie miejsca, w miejsce owych wydarzeń i uczynić ich bliskimi współpracownikami ważnych osobistości. Można z bliska przyglądać się poczynaniom wielkich tamtego świata i … zinterpretować ich postawę. Bo autor „Słupa…” to właśnie czyni. Czasy, które są znane, pokazuje z własnego, jakże brytyjskiego punktu widzenia. Nie wysila się na wielkie historyczne odkrycia lub wyszukaną ocenę wydarzeń. Anglikanin jest dobry, katolik niekoniecznie, ale nie oznacza to, że można go ot tak bezkarnie zamordować. Nawet za krzywdy doznane w słynną francuską noc.
Zaskakuje natomiast finał. Nie powiem wam jaki. Kiedy Follett pisał „Słup…” był już po napisaniu swej trylogii stulecia, której akcja częściowo rozgrywa się na kontynencie amerykańskim. Zapewne chciał w jakiś sposób połączyć obie wówczas trylogie…. Być może nie przypuszczał, że napisze piątą część sagi o Kingsbridge… „Zbroję światła”…
W mojej biblioteczce czeka na przeczytanie…

Oceń klikając:
pojedynek 0

Pojedynku nie będzie
3 (1)

Pojedynku nie będzie

Nie przypuszczałam, że pisząc recenzje wrócę kiedyś tematycznie do Dzikiego Zachodu. Czasy westernu, Indian i chłopców od krów, zwanych cowboyami, minęły wszak dawno i wydawać by się mogło – bezpowrotnie.
Wychowałam się na literaturze Karola Maya i filmach na motywach jego opowieści. Kultową postacią w latach sześćdziesiątych i kawałka siedemdziesiątych był Apacz Winnetou. Przystojny, dzielny, bohaterski, próbujący pogodzić białych z czerwonymi. Chodzi oczywiście o kolor skóry, nie przekonania historyczno – polityczne…. Jeśli w telewizji pokazywano wówczas film amerykański, marzyliśmy, by był to właśnie western, w którym dobry zawsze zwycięży. Dopiero po przekroczeniu wieku dziecięcego trafiłam na zupełnie inne „indiańskie” opowieści Jamesa Fenimora Coopera, a gdy do kin wszedł „Niebieski żołnierz” (z 1970 roku, polska premiera 1973), Dziki Zachód wiele stracił ze swego romantyzmu. Ale to było kiedyś… to minęło… Tymczasem wśród pozostawionych przez czytelników książek do zabrania trafiłam na tom pierwszy serii „Morgan Kane” – „Pojedynek w Tombstone” autorstwa Louisa Mastersona. Seria wydana przez wydawnictwo Pol – Nordica w latach dziewięćdziesiątych obejmowała kilka mini powieści opowiadających o działalności marshala w tytułowym miasteczku na Dziki Zachodzie. Owi mashale to „mianowani lub wybierani funkcjonariuszami z takimi samymi uprawnieniami i obowiązkami jak policjanci w miastach na wschodzie USA, z tą jednak różnicą, że ich uprawnienia kończyły się na granicy miejscowości”. Czasami wchodzili w kompetencje szeryfów, zwłaszcza kiedy istniało podejrzenie, że takowy szeryf był skorumpowany przez miejscowych rzezimieszków.
Tak więc mini powiastka opowiada właśnie o jedynym sprawiedliwym, który ma zaprowadzić porządek właśnie w tytułowym miasteczku. Wcześniej zrobił to już słynny Wyatt Berry Stapp Earp, ale coś do końca nie zagrało i trzeba po nim poprawić.
Mamy zatem tych złych i tych dobrych. I jedni i drudzy potrafią strzelać. Strzelają więc przez sto dwadzieścia stron. Trupów multum. Indian jest tylko dwóch, oczywiście z najsłynniejszego plemienia czyli Apaczów i pracują po jasnej stronie mocy. Jak się wszystko skończy, wiemy już od początku. Bo skoro książeczka pierwsza z serii, a są potem inne, to główny bohater musi przeżyć. Jest też oczywiście piękna kobieta. Tym razem nie dziewczyna z saloonu, ale dziennikarka, oczywiście z tragiczną przeszłością.
Tekst nie jest znany i nie posiada licznych recenzji. Wcale się nie dziwię. Ot, takie lekkie czytadło, najlepiej do czytania w toalecie, bo nawet w podróży pociągiem nie przyciągnie uwagi. Nie wolno porównać go z opowieściami Karola Maya. To nie przeciwnik odpowiedniej kategorii. Pojedynku nie będzie, bo nie zabija się słabszych. Może zatem czas wrócić do Winnetou i jego białego brata Old Shatterhanda? Trzytomowe wydanie z lat sześćdziesiątych z pożółkłymi kartkami stoi na półce wspomnień…

Oceń klikając:
poezje 2

Między wersami wszystko wygląda lepiej
4.7 (3)

Poezję trudno czytać, tym bardziej komentować. Zwłaszcza autorów, o których wciąż się mówi. Czasami jednak potrzeba powrotu do klasyki bywa silniejsza i przyciąga ku sobie. Tak było z tomikiem „Poezje” Marii Pawlikowskiej Jasnorzewskiej. Sięgnęłam po niego z sentymentu — i nie żałuję.

Czytałam wolno, fragmentami. Trochę jak u Cortázara — pograłam w klasy. Wybierałam wiersze, które już znałam, próbując wychwycić sens. Im dalej brnęłam, tym wyraźniej zaczęłam wyczuwać melodyjność pióra autorki. I to chyba wskazówka dla czytania poezji: zwolnić. Liryka ma swoje prawa, którym pośpiech przeczy. Pozwoliłam sobie popłynąć. Przyznaję — to był przyjemny rejs.

O czym opowiadała lektura? Przede wszystkim o miłości, emocjach, podróżach. Autorka połączyła te wewnętrzne stany z przyrodą i własnym doświadczeniem. Drobiazgami, które tutaj nabierają głębi: komar w sypialni kochanków, płatek śniegu za oknem, zapach deszczu wieczorową porą, listy i cisza. Co ważne — nie zmęczyła trudnymi metaforami ani dłużyzną. Ten minimalizm w przekazie spodobał mi się najbardziej: prosty, szczery, trafiony w punkt.

W tomiku nie zabrakło również trudniejszych tematów — rozstania, śmierci, zdrady — ale zostały one wyważone i pozwoliły nabrać dystansu do kolejnych historii.

Książka została przepięknie wydana. Wytłuszczone złotem litery, podłużne blaszki liścia wijące się wzdłuż okładki, kwiaty i miejscami wybarwiony fiolet. Również wnętrze dopracowano w detalach. Każdy wiersz otrzymał osobną stronę oraz dedykowaną grafikę. Przyjemna dla oka czcionka i lekko pożółkły papier dopełniają całości.

Tomik „Poezje” to podróż przez wewnętrzne światy autorki. Tak bliskie temu, czym dziś wypełnia się strofy wierszy, a równocześnie zupełnie inne. Forma, kontekst społeczno-historyczny, budowa… Wcale nie tak łatwo napisać klasyczny wiersz, który nie trąciłby kiczem. Zachować rytmiczność sylab, antyczne korzenie i akcenty postawione w odpowiednich miejscach — tym bardziej kontakt z dobrym źródłem ubogaca językowo.

Pomimo upływu lat, elementy, o których wspomniałam, nie tracą wartości przesłania — podobnie jak same treści. Szczęście zawsze pozostanie szczęściem, a smutek będzie smakował tak samo. Ze szczyptą humoru i skrajnym fatalizmem Jasnorzewskiej — pozostaną w pamięci.

Warto sięgać po takie klasyki. Dają perspektywę na twórczość innych pisarzy, ale też… koją. Czytałam ostatnio różne antologie poezji i próbowałam dostrzec tę delikatną granicę: ponadczasowości czy nudy. Przerostu formy nad treścią albo ambicji autora, który stworzył teksty niemal niemożliwe do interpretacji — zbyt trudne i zawiłe. Nie było to łatwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę łatki teorii. Ale wniosek wysunął się zasadniczy: jeśli coś jest piękne w odczuciu czytelnika, to piękne pozostanie. Bez względu na opinie innych i modę. A wiersze tej poetki po prostu czytało mi się dobrze. Nie wszystkie do mnie trafiły, ale całość pozostawiła uśmiech, ciepło nostalgii i refleksję. Czyli to, czego w liryce szukam. Wytchnienia.

Podobno „można żyć bez powietrza” — jak napisała poetka — ale ja bym w to za bardzo nie wierzyła. Z pewnością nie można żyć bez dobrej i wartościowej lektury. Zwłaszcza że między wersami (niektórymi) wszystko wygląda jakoś lepiej. Podobnych cytatów w „Poezji” znalazłam sporo.

To ciekawe, ile treści można wynieść z tomiku wierszy. Pozornie lekkiego, napisanego w znanej estetyce, a jednak zaskakującego świeżością. Lubię zapach tych słów i z pewnością jeszcze do nich wrócę. Krótko mówiąc — chyba się trochę uzależniłam.

Oceń klikając:
na straconej 1

Stracona pozycja
5 (4)

Stracona pozycja

To miał być dobry kryminał. Tak zapewniał na okładce wydawca. Miał, miał, miau, miau. I pomiauczał sobie, a dobry kryminał powinien zaszczekać. Tymczasem „Na straconej pozycji” Jeana-Patrica Manchette, zapowiadane na tylnej okładce jako jedna z najlepszych pozycji czarnej powieści, okazała się być smętna opowieścią o losach smętnego pana. Miauczącego.
Zaczęło się tradycyjnie, czyli dobrze. Oto płatny morderca nie chce już być mordercą, do tego płatnym. Nachapał się forsy, zabił ilu miał zabić i powiedział „stop”. Czas na spokojne życie, czyli na powrót w rodzinne strony, do ukochanej, która dziesięć lat temu przyrzekła mi miłość i wierność. Jak jednak w takich wypadkach bywa, dawni zleceniodawcy nie dają o sobie zapomnieć i koniecznie chcą dać jeszcze jedno, to ostatnie zlecenie.
Schemat jak widać tradycyjny, stosowany jakże często przez autorów filmów i powieści sensacyjnych. I tego się czepiać nie będę. Zawsze ciekawe są rozwiązania problemu i to one powinny stanowić jądro dobrej intrygi kryminalnej. Wiadomo, że będą siebie wzajemnie tropić, włazić na odciski, grozić, aż w końcu ktoś kogoś ukatrupi. Też normalka. Przy całej owej walce ucierpią również bliscy płatnego. Też się na to zgadzam. Bo, chociaż niewinni kary ponosić nie powinni, to jednak ponoszą. W tzw. normalnym życiu też. Trzeba coś wiedzieć o człowieku, zanim pójdzie się z nim do łóżka. Nie żałujmy więc kochanki, tym bardziej, że jakaś taka niemrawa, bez charakteru. Kota szkoda, cóż zwierzę winne, że trafiło w ręce mścicieli?
Potem jeszcze jest kilku nieżywych, czyli jak się to mówi „trup ściele się gęsto”. W sumie jednak do końca nie wiadomo, dlaczego umierają. Bez miauczenia. Nie wiadomo również dlaczego dawna ukochana najpierw zdradza, a potem ucieka. Z naszym bohaterem oczywiście. O dalszych jej losach nie wspomnę, żeby nie spojlerować, gdyby tak ktoś zechciał książkę przeczytać. W każdym razie to taka kobieta bez charakteru, a jako kobieta byłego płatnego, takowy mieć powinna.
W sumie kryminał zawiera wszystko, co powinien, ale… Owe „ale” jak dla mnie jest oczywiste – powieść nudna. Napisana niby prostym językiem dla pasażera „pendolino” na trasie Warszawa – Wałbrzych, ale strefa ciszy, czyli mój ulubiony wagon, nie jest wymagana. Sto dwadzieścia stron oczywiście przeczytałam szybko, ale nic mnie nie wciągnęło. Ot, taka sobie miaucząca pisanina. Tempo akcji również ślimakowate, inaczej ślamazarne. Główny bohater bardziej wzbudza litość niż strach. A przecież „professional killer” to powinien być gościu o silnej psychice, mocnym charakterze i, w odpowiednich chwilach, dużej wrażliwości. Jeśli nie, to mamy depresję gangstera, a to jak wszystkim wiadomo, jest już komedią.
Podsumowując – nawet kryminały potrafią rozczarować. Książki nie polecam. Tytuł jak najbardziej właściwy. Całkowicie stracona pozycja czytelnicza. Na szczęście krótka. Tylko tego kota szkoda…

Oceń klikając: