***** *
Płytki oddech.
Powietrze waży zbyt wiele.
Wewnątrz
pęka cisza,
sypie się człowiek
jak liść
z własnego drzewa.
współczesna twórczość literacka w świetle historii
Niektórzy niosą w sobie pył,
co zna język pierwszego światła.
Z ich spojrzeń sypie się milczenie,
lekkie jak popiół po stworzeniu.
Spotkanie z nimi
to jak dotknąć mapy nieba,
którą ktoś spisał snem,
a nie atramentem.
Mówią ruchem gwiazd,
przemykają przez orbitę serca
bez dźwięku,
jak wspomnienie, które nie chce zgasnąć.
Szkoda —
że los wybrał inną drogę
niż ta, którą wymarzyliśmy w ciszy.
Nic nie zyskaliśmy,
a jednak —
nie wiemy,
czy gdyby potoczył się inaczej,
byłoby lepiej.
Los wymknął się z rąk,
jak piasek z niedomkniętych dłoni.
Może to było właśnie darem?
Skąd pewność,
że inaczej byłoby lepiej?
Inni zadecydowali o naszym losie,
o każdym kroku,
który mógł być nasz,
a nie był.
Naszym największym grzechem
była łagodność,
schowana odwaga,
zbyt miękkie serca,
które ufały zbyt długo.
Powinniśmy byli się postawić —
choćby raz,
choćby światu.
My szliśmy bez głosu,
z zamkniętymi oczami,
wierząc, że prowadzi nas dobro.
A to tylko słabość
udawała wiarę,
zaufanie było jak miękkie dłonie,
które nie potrafią chwytać życia.
Powinniśmy byli powiedzieć „nie”,
nawet szeptem.
Powinniśmy byli odejść,
pragnąc żyć po swojemu —
z brawurą, iskrami, miłością,
nie tuzinkowo,
dużo wcześniej,
gdy serce jeszcze tańczyło.
Powinniśmy byli odejść,
nim świat zamknął się w ramach.
Żyć po swojemu —
z odwagą wiatrów,
z miłością, co nie zna granic,
z iskrami — nie w szarości,
dużo wcześniej.
Nie po cichu,
nie w półśnie —
dużo wcześniej.
Od zawsze każdy ruch
powinien być własny.
Od zawsze —
powinien być własnym oddechem,
nie tylko echem cudzych słów —
szmerem, rozmytym tłem.
Złapani na lasso,
utarci, niepogodzeni z losem,
który nie pyta —
starzejemy się w cieniu,
bez siebie, bez marzeń,
bez nadziei —
jak rzeki bez ujścia,
bez odrobiny spełnienia,
bez złotego piasku.
gwiazdy zakrywają ciemność
w spojrzeniu naczynia
ubranego w człowieka
jest wnętrze
niewzruszone
jakby nigdy nie zostało oderwane
od piękna bałaganu
w chwili milczenia
Horror powyżej Herberta
Kiedyś obiecałam sobie, że po książki Jamesa Herberta sięgnę w ostateczności…. Jakoś tak mi nie przypadły do gustu. Co prawda ostateczność nie nadeszła, ale w moje ręce wpadł „Ocalony”… Egzemplarz był zniszczony, kartki fruwały, ale – sprawdziłam – były wszystkie. Na pewno to wina kleju. Takie masowe produkcje literackie, jak teksty Herberta, zwane czytadłami, wydawano byle jak. A może jednak nie… może egzemplarz rozpadł się od ilości czytelników, mających książkę w ręku? Sprawa stała się tajemnicza. Postanowiłam więc utwór przeczytać.
I teraz boję się we własne piersi. Ten „Herbert” jest dobry! Ma w sobie wszystkie dobre cechy horroru, który jak wiadomo jest fikcją literacką. Są duchy, co to straszą. Jest tajemnica, zagadka i zaskakujące rozwiązanie. Do tego jest to horror współczesny, bo dotyczy katastrofy samolotu. A te jak wiadomo liczą sobie trochę ponad sto lat. Duchy z piramid, znaczy się mumie, sztuczne stwory, znaczy się Frankenstein, w powietrzu nie latały, o Draculi już nie wspomnę.
Mamy zatem katastrofę samolotu i szukamy jej przyczyn. Oczywiście musi być wątek kryminalny, by wszystko uwiarygodnić. Musi być śledztwo. Musi być człowiek, który ma wątpliwości. I musi być ten jeden, najważniejszy, co to zagadkę rozwikła. Oczywiście wszelkie pisanie o sposobie rozwiązania tajemnicy byłoby spojlerem i tego czynić nie będę. Temat nie jest więc czymś nowym. Opisy lotniczych katastrof zajmują sporo miejsca w literaturze, zwłaszcza sensacyjnej. Cóż, każdy rozbity samolot to zagadka i prawdziwa gratka dla twórców literatury, nazwijmy, popularnej. Pole do popisu wyobraźni, tworzenia nastrojów grozy i makabrycznych opisów. Tu jest tak samo.
W sumie tekst nie wyróżnia się niczym specjalnym. Bohaterowie tradycyjni, kompozycja także. A jednak trzyma w napięciu i przede wszystkim nie jest, jak to bywa w przypadku innych utworów, naiwny, że nie powiem – głupi. Ma w sobie to „coś”, co sprawia, iż czytelnik po prostu czyta i czeka na zakończenie. Zapewne jest to też zasługą ilości słów drukowanych. Książka jest formatu kieszonkowego większego, wydrukowana na cienkim papierze, liczy 220 stron. Tyle, ile powinno wystarczyć na moją ulubioną trasę pociągiem z Warszawy do Wałbrzycha.
Ja przeczytałam ją siedząc przy fontannie w letni, bardzo ciepły dzień. W czas wakacji zajmowałam się bowiem wnukiem i właśnie odstawiłam go do miejscowego muzeum, zgodnie z jego hasłem „Oddaj dziecko do muzeum”. Nie martwcie się, nie jako eksponat. Instytucja organizuje zajęcia edukacyjne dla małolatów. Czekając na ich zakończenia, brnęłam przez słowo drukowane. Było na tyle ciekawe, że nie zwróciłam uwagi na upał. Osłaniało mnie bowiem drzewko, wiał lekki wiatr, a historia „Ocalonego” przeniosła mnie w przedziwny świat Jamesa Herberta, tym razem ciekawego… Polecam utwór.
wciąż leżę
na półce pamięci
jak kurz
którego nikt nie zbiera
a byłam ogrodem
pełnym rozmów
czas mnie zgasił
teraz jestem echem
odbitym w pustych murach
obiecaliście chwałę
a pozostało milczenie
tlę się jeszcze
w kilku wspomnieniach
ale nikt nie pyta
czy żyję
zarosłam ciszą
i cierniem zapomnienia
jestem cieniem
dawnych chwil
kto mnie przywoła?
kto nazwie żywą?
On
Aromat parzonej kawy uderzył mnie pierwszy, zaraz potem jej głos. Usiadła naprzeciwko, stawiając dwa kubki. Ta sama twarz od wielu lat, te same, znajome do bólu, gesty. Tylko ja już nic nie czuję. Mówi nieustannie, a jej głos dociera do mnie jak przez szybę. Słyszę dźwięk, lecz nie czuję ciepła jak dawniej. Słowa docierają, ale mnie nie dotykają. Jak deszcz za oknem. Wiem, że pada, ale nie jestem mokry. Mówi szybko, nerwowo, jakby chciała nadrobić wszystkie lata ciszy. Patrzy na mnie z taką żałością, z resztką nadziei, że coś jeszcze da się zmienić. Jakby miłość czekała tuż za drzwiami, które wystarczy otworzyć.
Ale już wiem, że za tymi drzwiami jest tylko pustka. Nie ma tam już nas, nie ma nawet tego mnie, którego pamięta. Jej dłoń leży na stole, czeka na dotyk. A głos drży jakby prosiła o łaskę, której nie umiem dać. Każde słowo opada ciężko w gęstniejącą ciszę, a ja milczę niewzruszony z zamkniętym sercem. Wiem jednak, że muszę się odezwać. Muszę, bo wciąż tu jestem, chociaż już za murem, który sam – cegła po cegle – stawiałem. W końcu mówię, że to, co było między nami umarło. Cicho, jak ogień, któremu zabrakło tlenu. Czuję, że każde wypowiadane przeze mnie, słowo wbija się w nią niczym nóż. Znów milknę, piję zimną już kawę i udaję, że jestem gościem w domu, który właśnie przestał być moim domem.
Czekam, aż ona to zrozumie.
Ona
Niedziela. Jesteśmy razem. Robię dla nas kawę, z nadzieją, że wreszcie porozmawiamy. Siedzimy przy stole, tak blisko, a jednak dalej niż kiedykolwiek. Zaczynam mówić. Mówię szybko, bo panicznie boję się ciszy, która kruszy nas od środka. On jednak uparcie patrzy w bok, jakby to wszystko go nie dotyczyło. Milczy, jakby słowa kosztowały go fortunę. Jego palce nerwowo zaciskają się wokół filiżanki, już od dawna nie szukają mojej dłoni. Wreszcie się odzywa. Z litości. Czuję to. Rzuca krótkie, oszczędne zdania, a każde z nich jest jak kamień – ciężkie, zimne i obce. Tonę w tym milczeniu, które rośnie między nami jak lodowa ściana. Chcę krzyczeć, że jeszcze czuję, że serce mi pęka, że wciąż tu jestem. A on oznajmia: “Wszystko będzie dobrze.” I to jest najgorsze. Bo “dobrze” to nie “kocham”. To tylko cichy wyrok podany z pustym uśmiechem. A więc to tak się kończy? W jego oczach nie ma już nic. W tej ciszy umarła miłość.
A ja wciąż go kocham.
... co jesz i co pijesz... :)
Recenzja zachęciła do przeczytania. Dzięki
:)
Bardzo ciekawa, mądrą myśl... :)
Fajna gra słów :)