Otagowano: moce

aptekarka 0

Najlepiej żywokostem….

Tytuł książki: Aptekarka Autor książki: Magda Skubisz

Najlepiej żywokostem

Koleżanka podrzuciła mi cztery książki, które okazały się być jedną w czterech częściach. Podrzucając, minę miała nietęgą. Oznaczało to, że ma kłopoty z oceną owej częściowej powieści, a ja mam albo je rozwiać, albo potwierdzić. Jak zwykle w takich okolicznościach, postanowiłam przeczytać, choćbym miała przy czytaniu usypiać. Odłożyłam pierwszą część do kolejki, pozostałe na razie na bok.
Pozycja literacka przesuwała się do przodu, aż wreszcie dotarła do celu czyli moich rąk. „Saga rodu Tyszowskich” część pierwsza „Aptekarka”, autorka Magda Skubisz. Najpierw poczytałam co na okładce z przodu i tyłu. Zabrzmiało feministycznie, bo ma to być opowieść o silnej kobiecie. Potem, że będzie o zielarstwie, czemu nie, zioła rzecz dobra, ale kiedy wyczytałam, że to błyskotliwy romans już mnie trochę zniechęciło. Do romansów generalnie nic nie mam, ale to nie moja bajka i unikam ich jak diabeł święconej wody. Potem na tylnej okładce była charakterystyka bohaterów, w tym owej dziewczyny, co to „odebrała wyprzedzające epokę feministyczne wychowanie”. Ba, nawet emancypacyjne! Zaraz, zaraz, to drugie było pierwsze. Wszak niejaki Prus coś tam o emancypantkach napisał. A tu mamy rok 1854, czyli całe czterdzieści lat przed powieścią i trochę więcej przed przyznaniem kobietom praw wyborczych w co niektórych krajach.
W każdym razie bohaterka była prekursorką zarówno jednego jak i drugiego zjawiska. Była aptekarką, co nie oznacza, że pracowała w aptece. Mówić językiem bardziej współczesnym była po prostu zielarką, znachorką, babką, szamanką, czyli leczyła ludzi metodami naturalnymi. Jak każda tego typu osoba leczyła dobrze, o czym później powieść napisał Dołęga – Mostowicz zmieniając jedynie rodzaj żeński na męski. Nasz aptekarka zbierała zioła, robiła w moździerzu lecznicze maści i inne medykamenty. Była tak zajęta swoim rzemiosłem, że nie miała czasu się wymyć i zawsze była brudna.
Powieść skupia się na żywokoście, zwłaszcza na jego korzeniu. Katja, bo tak ma na imię aptekarka, wykopuje korzeń i leczy nim pana ze dworu. Akurat w trakcie czytania, dorwał mnie ból kolana. A może spróbować? Poszłam do sklepu zielarskiego na moim osiedlu i zapytałam o ten korzeń. Oczywiście! Katja miała rację! Na szczęście nie musiałam szukać korzeni, bo w sklepie był już gotowy olej żywokostowy.
I to był największy pożytek z lektury przyniesionej przez koleżankę. Reszta właściwie po mnie spłynęła. Nie odnalazłam owych elementów empancypacyjno – feministycznych, o romansie nie wspominając. Ale spoko, w porzo, to dopiero pierwsza część, pewnie będzie to w następnych. Treść przeciętny dawny gimnazjalista streściłby na dwóch, góra trzech stronach zeszytu w jedną linię. Dlatego też utwór liczący trzysta stron, drukowany dość dużą czcionką, przeczytałam szybko, ale beznamiętnie.
Szok przyszedł potem, kiedy w sieci znalazłam opinie o „Aptekarce”… większość pozytywna… Czyżby ze mną coś było nie tak?

❤️
1
👍
0
0
💡
1
0
📖
0
ocalony 1

Horror powyżej Herberta

Tytuł książki: Ocalony Autor książki: James Herbert

Horror powyżej Herberta

Kiedyś obiecałam sobie, że po książki Jamesa Herberta sięgnę w ostateczności…. Jakoś tak mi nie przypadły do gustu. Co prawda ostateczność nie nadeszła, ale w moje ręce wpadł „Ocalony”… Egzemplarz był zniszczony, kartki fruwały, ale – sprawdziłam – były wszystkie. Na pewno to wina kleju. Takie masowe produkcje literackie, jak teksty Herberta, zwane czytadłami, wydawano byle jak. A może jednak nie… może egzemplarz rozpadł się od ilości czytelników, mających książkę w ręku? Sprawa stała się tajemnicza. Postanowiłam więc utwór przeczytać.
I teraz boję się we własne piersi. Ten „Herbert” jest dobry! Ma w sobie wszystkie dobre cechy horroru, który jak wiadomo jest fikcją literacką. Są duchy, co to straszą. Jest tajemnica, zagadka i zaskakujące rozwiązanie. Do tego jest to horror współczesny, bo dotyczy katastrofy samolotu. A te jak wiadomo liczą sobie trochę ponad sto lat. Duchy z piramid, znaczy się mumie, sztuczne stwory, znaczy się Frankenstein, w powietrzu nie latały, o Draculi już nie wspomnę.
Mamy zatem katastrofę samolotu i szukamy jej przyczyn. Oczywiście musi być wątek kryminalny, by wszystko uwiarygodnić. Musi być śledztwo. Musi być człowiek, który ma wątpliwości. I musi być ten jeden, najważniejszy, co to zagadkę rozwikła. Oczywiście wszelkie pisanie o sposobie rozwiązania tajemnicy byłoby spojlerem i tego czynić nie będę. Temat nie jest więc czymś nowym. Opisy lotniczych katastrof zajmują sporo miejsca w literaturze, zwłaszcza sensacyjnej. Cóż, każdy rozbity samolot to zagadka i prawdziwa gratka dla twórców literatury, nazwijmy, popularnej. Pole do popisu wyobraźni, tworzenia nastrojów grozy i makabrycznych opisów. Tu jest tak samo.
W sumie tekst nie wyróżnia się niczym specjalnym. Bohaterowie tradycyjni, kompozycja także. A jednak trzyma w napięciu i przede wszystkim nie jest, jak to bywa w przypadku innych utworów, naiwny, że nie powiem – głupi. Ma w sobie to „coś”, co sprawia, iż czytelnik po prostu czyta i czeka na zakończenie. Zapewne jest to też zasługą ilości słów drukowanych. Książka jest formatu kieszonkowego większego, wydrukowana na cienkim papierze, liczy 220 stron. Tyle, ile powinno wystarczyć na moją ulubioną trasę pociągiem z Warszawy do Wałbrzycha.
Ja przeczytałam ją siedząc przy fontannie w letni, bardzo ciepły dzień. W czas wakacji zajmowałam się bowiem wnukiem i właśnie odstawiłam go do miejscowego muzeum, zgodnie z jego hasłem „Oddaj dziecko do muzeum”. Nie martwcie się, nie jako eksponat. Instytucja organizuje zajęcia edukacyjne dla małolatów. Czekając na ich zakończenia, brnęłam przez słowo drukowane. Było na tyle ciekawe, że nie zwróciłam uwagi na upał. Osłaniało mnie bowiem drzewko, wiał lekki wiatr, a historia „Ocalonego” przeniosła mnie w przedziwny świat Jamesa Herberta, tym razem ciekawego… Polecam utwór.

❤️
1
👍
0
0
💡
0
0
📖
0