Autor: Książki Haliny

0

𝗪 𝗺𝗿𝗼𝗸𝘂 Ł𝗼𝗱𝘇𝗶
5 (1)

𝑍𝑎𝑚𝑔𝑙𝑜𝑛𝑒 trafiło do mnie za pośrednictwem Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl Książka ta jest debiutem autora i naprawdę wzbudziła we mnie skrajne emocje, od zachwytu, przez irytację, aż po ponowny zachwyt. Nie jest to powieść z tych najchudszych, ponieważ Marcel Frątczak rozrysował swoją historię na ponad 500 stronach, a dodatkowym utrudnieniem podczas lektury była drobna czcionka, która przy moich problemach ze wzrokiem okazała się sporym wyzwaniem. Bywały momenty, gdy ta opowieść całkowicie mnie pochłaniała, ale zdarzały się też takie, kiedy przegrywała ze zmęczeniem i snem. Marcel Frątczak, autor tej powieści, to łodzianin z krwi i kości. Wychował się na Starym Widzewie, w chwili debiutu mieszkał na Bałutach, a Łódź, miasto mroczne i pełne sprzeczności, stała się nie tylko tłem, ale i bohaterką opowieści. Choć sam przyznaje, że w kryminale czuje się jeszcze jak gość, to właśnie ten gatunek okazał się dla niego naturalnym językiem do snucia historii o bohaterach 𝑍𝑎𝑚𝑔𝑙𝑜𝑛𝑒𝑔𝑜. Studiował romanistykę i filmoznawstwo, co widać w sposobie, w jaki konstruuje narrację, barwnie, filmowo, z wyczuciem rytmu i obrazowości. I choć bywa, że ten styl ciąży, to nie sposób odmówić mu literackiego talentu. To debiut z charakterem, z którego wyłania się głos, jeszcze nieoszlifowany, ale bez wątpienia wart usłyszenia.

Agata Kryspin, dziennikarka śledcza, oraz Michał Dziedzic, prywatny detektyw i były policjant, poznali się przypadkiem u Szymona Jastrzębskiego, na zaproszenie jego asystentki. Młody mężczyzna oferuje im ogromne pieniądze za odnalezienie chłopaka, który zaginął dwa lata wcześniej. Agata odmawia, bo nie ufa ludziom, którzy chcą ją wynająć, a dodatkowo ma własne plany, chce napisać książkę. Michał z kolei chętnie przyjąłby oferowaną gotówkę, ale para zleceniodawców znika równie tajemniczo, jak się pojawiła. To wystarczyło, by detektyw poczuł zaintrygowanie i postanowił sam odszukać Agatę, by zaproponować jej wspólne śledztwo.

Szybko dochodzą do podobnych wniosków. Czas Jastrzębskiego się kończył, a jego prawdziwa tożsamość budziła poważne wątpliwości. Domyślają się, że coś mu groziło, a sam Jastrzębski wraz z kobietą po prostu zapadli się pod ziemię. Michałowi udaje się ustalić, kim był zaginiony chłopak. Nazywał się Adrian Nadzieja. Dwa lata to dużo czasu . Chłopak mógł wyjechać i nie chcieć być odnalezionym, równie dobrze mógł zostać zamordowany. Ustalenie tego po takim czasie graniczy z cudem. Wszyscy zapamiętali tylko jedną rzecz z dnia jego zniknięcia, gęstą, niecodzienną jak na tę porę roku mgłę. Wyszedł z domu i przepadł, a co najbardziej uderzające, nikt przez te dwa lata go nie szukał.

Detektyw za wszelką cenę chce odkryć prawdę, czy chłopak żyje, czy też padł ofiarą zbrodni. Wierzy, że z Agatą mogą stworzyć niezły duet. Michał ma zmysł analityczny i lubi rozwiązywać zagadki, a Agata potrafi docierać do ludzi, rozmawiać z nimi i zdobywać ich zaufanie. Kobieta okazuje się dociekliwa, a z jej ustaleń powoli wyłania się portret Adriana. Chłopaka zagubionego, niespokojnego, który próbował nieustannie coś komuś udowodnić. Był świetnie zapowiadającym się studentem prawa, zdobył uznanie wykładowców dzięki swojej pracowitości. W wakacje postanowił dorobić, by móc kontynuować naukę, ale ta praca okazała się jego zgubą. Nagły przypływ pieniędzy sprawił, że zaczął wydawać więcej niż zarabiał, co wciągnęło go na przestępczą ścieżkę.

Nadużywanie angielskich słówek, zwłaszcza na początku książki, zupełnie nie przypadło mi do gustu. Ta moda, która coraz częściej wkrada się do języka polskiego, zamiast wzbogacać przekaz, jedynie mnie irytowała. W słownictwie Agaty takich wstawek było wyjątkowo dużo, co tylko pogłębiało moje zniechęcenie. Odniosłam wrażenie, że autor jest wielbicielem muzyki i przykłada do niej ogromną wagę, bo niemal za każdym razem, gdy bohaterowie trafiali do pubu, pojawiała się informacja o tym, co akurat leciało z głośników. Chwilami miałam wrażenie, że ta muzyka staje się ważniejsza od prowadzonego śledztwa. Być może w ten sposób autor próbował podkreślić, kim była Agata, zanim została dziennikarką. Nieustannie akcentuje jej upodobania muzyczne, co pozwalało mi sądzić, że również swoje własne.

Do mankamentów tej powieści zaliczyłabym jej sporą objętość i drobną czcionkę, choć doceniam krótkie, zwięzłe rozdziały, które nieco rekompensują te niedogodności. Początek powieści wydał mi się nieco chaotyczny, jakby autor miał pomysł na fabułę, ale nie do końca wiedział, jak ją zainicjować, by od razu przyciągnąć uwagę czytelnika. Wydarzenia przedstawione na początku wydały mi się mało prawdopodobne, jednak w miarę zagłębiania się w historię przestałam zwracać uwagę na te szczegóły, które początkowo mnie raziły.

Doceniam fakt, że autor nie uległ modzie na schematy rodem z zagranicznych produkcji. Zamiast szalonego tempa i sensacyjnych zwrotów akcji proponuje inteligentne, precyzyjnie poprowadzone śledztwo, w którym nie ma przypadkowości. Każdy trop, każda zdobyta informacja wypływa z logicznej i konsekwentnej pracy bohaterów, którzy działają poza policyjnymi strukturami. Dzięki temu opowieść zyskuje na autentyczności, a Adrian, zamiast pozostać jedynie nazwiskiem na liście zaginionych, zaczyna nabierać kształtów. Z kart powieści powoli wyłania się jego obraz człowieka z krwi i kości, a nie nazwiska w rejestrze zagubionych.

Dla mieszkańców Łodzi dodatkową atrakcją może być spacer śladami bohaterów po znanych ulicach i zaułkach. Dla mnie, osoby nieznającej miasta, te fragmenty raczej nużyły i dodatkowo spowalniały już i tak niespieszną akcję.

Zdecydowanie najwięcej uwagi autor poświęcił kreacji Agaty. Michał był tutaj bardziej tłem. Agata została przedstawiona w niezbyt korzystnym świetle. Wyrachowana, skupiona na sobie, traktująca ludzi instrumentalnie, niezdolna do stworzenia bliskiej więzi emocjonalnej. Jej związek z partnerem był relacją jednostronną, dziecko oddała siostrze, a bliskości szukała tam, gdzie nie powinna. Dla niej seks był substytutem więzi. Z kolei Michał nie potrafił utrzymać trwałej, prawdziwej bliskości z kobietami, wolał koncentrować się na śledztwie.

Agatę i Michała nie łączy praktycznie nic. Różnią się priorytetami, spojrzeniem na świat, nawet nie darzą się sympatią. Autor odrzucił możliwość flirtu między nimi. Zamiast współpracy pojawia się rywalizacja. Kto szybciej coś odkryje, kto nad kim zyska przewagę. Przestali działać razem, każdy idzie własną ścieżką. Śledztwo staje się dla nich nie tylko misją, ale i terapią, rozliczeniem z własną przeszłością. Adrian nie miał rodziny, matka alkoholiczka nią dla niego nie była. Chłopak wychował się na zdegradowanym osiedlu, nosił w sobie kompleksy i marzył o wyrwaniu się z szarości i codzienności. Agata i Michał podążają jego śladami, szukając nie tylko jego samego, ale i odpowiedzi na własne pytania.

W pewnym momencie fabuła skręca w stronę świata narkotyków, dilerów i uzależnionych. Autor słusznie pokazuje, że każdy narkotyk, szczególnie dla młodego człowieka, stanowi śmiertelne zagrożenie. Rodzi się jednak pytanie, czy tylko dla młodego? Czy dorosły, który sięga po używki świadomie, jest na nie bardziej odporny?

Niestety im bliżej końca, powieść dłużyła mi się coraz bardziej. Mimo że autor zadbał o detale i styl, z czasem książka stała się dla mnie zbyt rozwleczona. Gdy Agata wbrew ostrzeżeniom Michała rusza do mieszkania Konrada, wydawało się, że ta historia jest o krok od rozwiązania. Niestety rodzą się kolejne pytania. A może Adrian wcale nie zaginął? Może nie chce być odnaleziony?

𝑍𝑎𝑚𝑔𝑙𝑜𝑛𝑒 to nie jest klasyczny kryminał, raczej dramat psychologiczny z elementami śledztwa. Smutna, gęsta od emocji opowieść o zagubionych ludziach. Śledztwo prowadzone z mozołem, ale konsekwentnie. Każda nitka prowadzi dokądś, łączy się z inną, tworząc misterną strukturę. Końcówka, zamiast domknąć historię z przytupem, rozmywa się w przegadanym stylu. Zabrakło pazura. Styl eksperymentalny nie zadziałał.

Czy mgła uniosła się na tyle wysoko, bym dostrzegła to, co chciałam? Raczej nie. Książka mnie zmęczyła. Od trzeciej części zaczęłam czuć przesyt. Dialogi stawały się powtarzalne, z irytującym zwrotem „co nie” na końcu każdej niemal wypowiedzi. Autorowi nie można odmówić pomysłu i umiejętności, ale moim zdaniem chciał powiedzieć zbyt wiele na raz.

Mimo wszystko uważam, że 𝑍𝑎𝑚𝑔𝑙𝑜𝑛𝑒 to książka warta uwagi. Nie dla każdego, ale dla tych, którzy nie oczekują fajerwerków, a wolą śledztwo oparte na psychologii i mozolnej pracy. Dla tych, którzy cenią detale, głębię i autorską wizję. To nie porywający thriller, lecz spokojna, duszna opowieść, która niczym mgła osiada na czytelniku, wciągając w atmosferę niepokoju i niedopowiedzeń, gdzie emocje miały większe znaczenie niż spektakularne zwroty akcji. Jeśli tylko nie zniechęci Was jej długość, drobna czcionka i powolne tempo, to warto dać jej szansę. Bo to nie książka o zbrodni, ale o człowieku i jego zagubieniu.

Adrian, choć nie był święty, zasługiwał na to, by go odnaleźć. Autor pokazuje, że każde zaginione życie ma wartość. Książka momentami mnie irytowała, ale nie mogłam jej odłożyć. Wciągała, mimo powolnego tempa. Miała w sobie coś absorbującego. Doceniam ogrom pracy, jaki autor włożył w jej napisanie, ale gdy w końcu ujawnia, kto stoi za szajką narkotykową, nie poczułam zaskoczenia. Poczułam ulgę.

[…] 𝑐𝑧ł𝑜𝑤𝑖𝑒𝑘 𝑗𝑒𝑠𝑡 𝑡𝑤ó𝑗 𝑤 𝑐ℎ𝑤𝑖𝑙𝑖, 𝑤 𝑘𝑡ó𝑟𝑒𝑗 𝑝𝑜𝑧𝑛𝑎𝑠𝑧 𝑎𝑙𝑏𝑜 𝑗𝑒𝑔𝑜 𝑛𝑎𝑗𝑤𝑖ę𝑘𝑠𝑧𝑒 𝑝𝑟𝑎𝑔𝑛𝑖𝑒𝑛𝑖𝑒, 𝑎𝑙𝑏𝑜 𝑗𝑒𝑔𝑜 𝑛𝑎𝑗𝑤𝑖ę𝑘𝑠𝑧ą 𝑠ł𝑎𝑏𝑜ść. 𝐾𝑖𝑗 𝑖 𝑚𝑎𝑟𝑐ℎ𝑒𝑤𝑘𝑎. 𝑁𝑖𝑐 𝑝𝑟𝑜𝑠𝑡𝑠𝑧𝑒𝑔𝑜.

Oceń klikając:
0

𝗠𝗶ł𝗼ść 𝘄 𝗰𝗶𝗲𝗻𝗶𝘂 𝘄𝗼𝗷𝗻𝘆, 𝘁𝗮𝗷𝗲𝗺𝗻𝗶𝗰𝗮 𝘄 𝘀𝗲𝗿𝗰𝘂 𝗵𝗶𝘀𝘁𝗼𝗿𝗶𝗶
5 (1)

Egipt od zawsze rozpala wyobraźnię. To miejsce pełne znaków, symboli i tajemnic, które od wieków kuszą marzycieli, odkrywców i ludzi wrażliwych na piękno przeszłości. W takiej właśnie scenerii, na styku tego, co duchowe i historyczne, rozpoczyna się opowieść o uczuciu, które dojrzewa na tle wielkiej historii. Wiktoria Gische w swojej nowej powieści prowadziła mnie przez świat fascynacji, lęku i miłości. Wszystko zaczyna się od spotkania dwojga młodych ludzi i papirusu, który skrywa więcej niż tylko słowa. W tle przemyka cień nadchodzącej wojny, zmieniającej wszystko, co znane i bezpieczne.

Czytając pierwszy tom dylogii 𝑀𝑖ł𝑜ść, 𝑤𝑜𝑗𝑛𝑎 𝑖 𝑡𝑎𝑗𝑒𝑚𝑛𝑖𝑐𝑎 𝑝𝑎𝑝𝑖𝑟𝑢𝑠𝑢 poczułam głębokie wzruszenie i ogromny podziw dla autorki. Z każdą stroną historia Lei wnikała we mnie coraz mocniej, poruszając struny, o których istnieniu prawie zapomniałam. Ta opowieść otworzyła przede mną świat, który wcześniej znałam jedynie powierzchownie, a jednocześnie poruszyła moje serce i nawiązała nić porozumienia z moją wrażliwością.

Zachwycił mnie język tej prozy, piękny i dojrzały, niosący emocje, które zostają na długo po zamknięciu książki. Doceniam też ogrom wiedzy, którą autorka dzieli się z taktem i wyczuciem, nie przytłacza, ale otwiera oczy na to, co nieznane, zapomniane, a przecież tak ważne. Obraz okupowanego Krakowa, bohaterowie z krwi i kości, decyzje podejmowane pod presją lęku i miłości, wszystko to tworzy opowieść, która zostaje w myślach i sercu na długo.

Myślę, że kiedyś nie potrafiłabym jeszcze docenić takiej historii. Może jako młoda dziewczyna nie odnalazłabym w niej niczego dla siebie. Dziś, z bagażem doświadczeń i większą dojrzałością, czuję, że właśnie takie powieści dają mi najwięcej. Otwierają drzwi do przeszłości, uczą empatii, pokazują ludzką twarz historii, której przez lata nie chciałam poznawać z podręczników. Teraz chłonę ją z pasją i wdzięcznością, odnajdując w niej nie tylko dramat, ale też siłę, miłość i nadzieję.

Drugi tom zapowiada się równie poruszająco. Serce ściska mi się na myśl o niebezpieczeństwie, które zbliża się do Lei i Merlina. Czuję niepokój, ale też ogromną ciekawość. Chcę wiedzieć, co skrywa tajemniczy papirus, ale przede wszystkim pragnę być przy bohaterach w ich walce o przetrwanie, o prawdę, o miłość. Chcę przeżyć z nimi każdą chwilę, nawet tę najtrudniejszą.

Początek powieści może zmylić. Opisywane zdarzenia tuż po śmierci króla Setiego I, czyli około 1279 roku w Egipcie, mogłyby sugerować, że to powieść przygodowa. Dwóch patriarchów weszło w posiadanie tajemniczej mapy, na której zaznaczono miejsce ukrycia ogromnego skarbu. Wiedząc, że działają wbrew prawu, postanowili schować mapę w niedokończonym grobowcu i zabrać ją podczas pogrzebu króla Setiego. Spisek jednak został odkryty, a za zdradę groziła im jedyna możliwa kara. Mapa pozostała w ukryciu.

Od tamtych zdarzeń minęło ponad 600 lat. Tajemnicza mapa trafiła przypadkiem podczas wykopalisk w grobowcu faraona Setiego w ręce nastoletniej córki słynnego niemieckiego archeologa Karla Burgscha. Dziewczynka z niewiadomych sobie powodów ukrywa znalezisko i dopiero po latach przyznaje się do niego ojcu, ponieważ sama nie potrafi rozszyfrować mapy.

Historia nabiera tempa, a akcja przenosi się do Berlina w 1924 roku, gdy Merlin po raz pierwszy spotyka Leę, która od razu robi na nim niezatarte wrażenie. Później, gdy autorka opisuje, co dzieje się w mieście po dojściu Hitlera do władzy, 𝑀𝑖ł𝑜ść, 𝑤𝑜𝑗𝑛𝑎 𝑖 𝑡𝑎𝑗𝑒𝑚𝑛𝑖𝑐𝑎 𝑝𝑎𝑝𝑖𝑟𝑢𝑠𝑢 zaczyna klimatem przypominać 𝐶ó𝑟𝑘ę 𝑓𝑎ł𝑠𝑧𝑒𝑟𝑧𝑎 Joanny Jax. Różnica polega jednak na tym, że powieść Wiktorii Gische rozgrywa się w środowisku ludzi zafascynowanych historią i kulturą Egiptu, a nie wśród artystów, jak u Jax. Mimo to w obu książkach pojawia się podobny obraz rodzącego się nazizmu, przejęcia władzy przez Hitlera i narastających prześladowań Żydów, co wynika z wiernego odwołania się do faktów historycznych.

Egipt to kraj pełen tajemnic i sekretów czekających na odkrywców, więc nie dziwi, że wciąż przyciąga pasjonatów, a dla niektórych staje się wręcz obsesją. Merlin Engel pokochał historię starożytnego Egiptu od chwili spotkania zadziornej i tajemniczej dziewczynki, która spontanicznie podarowała mu wisiorek z egipskim krzyżem życia, zostawiając sobie podobny. Mimo upływu lat pozostał jej wdzięczny za tę lekcję i wciąż nosił w pamięci jej obraz.

Gdy Hitler doszedł do władzy, świat naukowców oburzał się, że nie wolno było otwarcie wyrażać poglądów innych niż te narzucone przez partię rządzącą. Ojciec Merlina nie zgadzał się z tą polityką, ale nie miał żadnego wpływu na sytuację. Mógł jedynie bezsilnie się jej przyglądać. Autorka znakomicie opisuje niemiecką propagandę, która wzbudzała emocje społeczne bez względu na ich rodzaj, dzieląc ludzi zgodnie z zasadą „albo jesteś z nami, albo przeciwko nam”. Merlin głośno i emocjonalnie krytykował tę propagandę, co potwierdzało siłę i cel jej działania.

Gdy Lea i Merlin spotkali się po raz pierwszy, od razu przyciągała ich jakaś niewidzialna siła. Może to była zasługa łańcuszka z wisiorkiem? Później los zetknął ich ponownie, na wigilijnym spotkaniu zorganizowanym przez hitlerowskich dygnitarzy, na którym obecność była obowiązkowa. Lea niemal od razu wyjawia Merlinowi, że jest córką cenionego niemieckiego profesora i polskiej Żydówki, co w ówczesnej rzeczywistości czyni ich znajomość niemożliwą do kontynuowania wobec narastającej w Niemczech nienawiści. Lea na własne oczy widzi, do czego doprowadziła faszystowska propaganda, która zgotowała Żydom los pełen cierpienia. Cudem uchodzi z życiem, gdy próbuje pomóc bezbronnemu starcowi zaatakowanemu przez chłopców z Hitlerjugend. Wtedy decyduje się na ucieczkę do Kairu wraz z ojcem, gdzie próbują wspólnie rozszyfrować tajemniczy papirus, niestety bez powodzenia.

Merlin oficjalnie nie popiera ideologii Hitlera, ale zafascynowany historią dołącza do nazistowskiej organizacji badawczej Ahnenerbe, założonej przez Heinricha Himmlera w 1935 roku. Nie wie jeszcze, że ten wybór skomplikuje jego życie, a na losy jego i Lei wpłynie tajemniczy zwój. Stają po przeciwnych stronach, z przyjaciół przemieniając się we wrogów. Czy miłość zdoła pokonać nienawiść, którą wywołała chora ideologia? Czy zakazane uczucie przetrwa w świecie pełnym strachu, uprzedzeń i bezlitosnej propagandy?

Lea wraca do Polski, do matki, a w Krakowie doświadcza okrutnej rzeczywistości okupacji. Niemcy traktują Polaków jak podludzi, a Żydzi nie mają żadnych praw. Lea nienawidzi okupantów i próbuje tę nienawiść przenieść na Merlina, lecz serce bywa silniejsze niż rozum. Świat, który znała, legł w gruzach. Ludzie snują się ulicami ze zwieszonymi głowami, na Plantach brakuje rozmów i śmiechu dzieci. Czarna chmura okupacji przysłoniła jej ukochany Kraków. W jej sercu miłość toczy walkę z nienawiścią. Matka radzi słuchać serca, bo ono wie najlepiej. Jeśli uczucie jest prawdziwe, przetrwa wszystko. Ani wojna, ani fakt, że Merlin jest Niemcem, tego nie zmienią. Jeśli mężczyzna kocha kobietę, nigdy nie będzie jej wrogiem. Przy nim zawsze będzie bezpieczna i będzie mogła mu zaufać.

𝑀𝑖ł𝑜ść, 𝑤𝑜𝑗𝑛𝑎 𝑖 𝑡𝑎𝑗𝑒𝑚𝑛𝑖𝑐𝑎 𝑝𝑎𝑝𝑖𝑟𝑢𝑠𝑢 to przepięknie opowiedziana historia, która trafiła prosto w moje serce. Wiktoria Gische prowadzi losy Lei i Merlina powoli i z wyczuciem, subtelnie, pozwalając poczuć to, co niewypowiedziane, i zanurzyć się w emocjach dojrzewających wraz z bohaterami. Przyjemnie było obserwować, jak ta niezwykła relacja rozwijała się latami. Nie było im łatwo, zwłaszcza gdy Hitler doszedł do władzy. Podziwiam talent i wiedzę autorki, która napisała tę książkę z ogromną pasją i zaangażowaniem, posługując się piękną polszczyzną i dbając o każdy detal, co bardzo sobie cenię.

Ta powieść to niezwykle ciekawa historia osadzona w latach trzydziestych, nawiązująca do dziejów starożytnego Egiptu. Fabuła wypełniona jest intrygującymi faktami, odkryciami i zagadkami historycznymi. Śledziłam losy bohaterów przez tragiczne wydarzenia poprzedzające drugą wojnę światową, widząc historię z różnych perspektyw osób, które mimo woli znalazły się po przeciwnych stronach nierównej walki. Szczególnie imponująca była postawa Lei, która mimo rozterek i strachu walczy o swoją miłość, wspierana przez mądrą i silną matkę. To piękna, wzruszająca książka, która pozostawiła mnie z tysiącem myśli i emocji, które długo nie chciały ucichnąć. Z drżeniem serca sięgnę po kontynuację, bo przed bohaterami jeszcze wiele dramatycznych wydarzeń. Co zwycięży? Miłość czy nienawiść?

Dziękuję Wiktorii Gische za tę opowieść. Za to, że potrafi dotknąć duszy, wzruszyć, że obudziła we mnie coś głębokiego i prawdziwego. To nie była zwykła lektura. To było doświadczenie, które nie zapomnę.

Oceń klikając:
0

𝗞𝗮ż𝗱𝘆 𝗽𝗮𝗺𝗶ę𝘁𝗮 𝗶𝗻𝗮𝗰𝘇𝗲𝗷
0 (0)

Moja fascynacja prozą Anny Kańtoch trwa nieprzerwanie od chwili, gdy sięgnęłam po Ł𝑎𝑠𝑘ę i zanurzyłam się w duszną, pełną niedopowiedzeń atmosferę tej opowieści. To wtedy zachwyciła mnie nie tylko nieśpieszna narracja, ale też sposób, w jaki autorka kreśli psychologiczne portrety swoich bohaterów z ogromną dbałością o szczegóły. Od tamtej pory każda kolejna książka sygnowana nazwiskiem autorki jest dla mnie gwarancją doskonałej czytelniczej przygody. Zawsze nie mogę się doczekać, by odkryć, co tym razem autorka skryła w swoich słowach i jak poprowadzi mnie przez zakamarki ludzkiej pamięci i emocji.

Z takimi doświadczeniami i wysokimi oczekiwaniami sięgam po kolejne książki Anny Kańtoch, zawsze licząc na coś więcej niż zwykłą opowieść. I właśnie z takim nastawieniem otworzyłam najnowszą powieść autorki 𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎, gotowa na to, że znów zostanę wciągnięta w misternie utkaną sieć niedopowiedzeń, w której prawda ukrywa się nie tylko między wersami, ale przede wszystkim w milczeniu i cieniach pamięci bohaterów.

Najnowsza powieść autorki utwierdziła mnie w przekonaniu, że Anna Kańtoch jest mistrzynią w budowania nastroju i nieoczywistej intrygi. W tej powieści na pierwszy plan wysuwa się nie tylko dobrze skonstruowana intryga, ale także narastająca atmosfera i złożona struktura ludzkiego umysłu. Zachwyciło mnie, jak subtelnie autorka prowadziła mnie przez zniekształcone wspomnienia i rozmazane szczegóły przeszłości. Każda postać, każde zdarzenie, każda emocja zostaje tu delikatnie rozłożona na części pierwsze, jakby autorka subtelnie próbowała wydobyć z nich ukryte sensy i przywrócić to, co zostało zatracone.

Marcin Breś wraca do Radziechowa, wsi, w której przed laty mieszkał z rodzicami i młodszym rodzeństwem. Wszystko uległo zmianie pewnego dnia, kiedy jego rodzice zniknęli bez śladu. Dzieci zostały same, zdane na siebie i babcię, zmuszone do życia z pytaniami, na które nikt nie potrafił odpowiedzieć. Z tamtego dnia pamiętają niewiele. Jedynie wycieczkę w okolice bunkra bojowego w Węgierskiej Górce, kapryśną pogodę i słowa rodziców, którzy kazali im się bawić, tłumacząc, że idą przygotować niespodziankę. Niespodzianka nigdy się nie wydarzyła, a rodzice zniknęli tak, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Śledztwo niczego nie wykazało. Dzieci nie potrafiły niczego dodać, a choć każde z nich pamiętało ten dzień inaczej, zeznania oparto na relacji najstarszego z nich, Marcina. Śledczy odnaleźli porzucony samochód, zastali otwarte drzwi domu i nietknięte dokumenty. To była sobota, a mama nie zrobiła naleśników, które zawsze przygotowywała dzieciom na śniadanie. Czegoś zabrakło, coś było nie tak, zbyt wiele nietypowych sytuacji, których nie dało się wyjaśnić. Tak jak i tego, że ci zupełnie zwyczajni ludzie zniknęli bez śladu. Co tak naprawdę wtedy się wydarzyło? Pozostawione ślady i okoliczności mogłyby sugerować, że Bresiowie czegoś się przestraszyli i bardzo się spieszyli. Tylko dlaczego porzucili na pastwę losu swoje dzieci?

Wokół zaginięcia Bresiów zaczęły krążyć kolejne teorie spiskowe. Mówiono, że zostali porwani, że ktoś ich szantażował, a oni w pośpiechu uciekli, zostawiając wszystko za sobą. Trudno było uwierzyć, że mogli paść ofiarą uprowadzenia, bo byli zdrowi, silni i sprawni fizycznie. Nie pasowali do obrazu typowych ofiar. A jednak nigdy ich nie odnaleziono. Każde z dzieci przeżyło tę traumę inaczej. Każde próbowało sobie z nią poradzić na swój sposób.

Dziś w ich dawnym domu mieszka nowa rodzina. Sławek Dębski wraz z rodzicami. Marcin nie potrafi przestać wracać w to miejsce. Coś nieustannie ciągnie go do tamtego domu, do wspomnień, do przeszłości. Jego obecność irytuje Dębskich, zwłaszcza Agatę. Pewnego dnia Marcin znajduje na progu kartkę. To wiadomość od młodego Sławka. Z jej treści wynika, że chłopak wie coś o zaginięciu jego rodziców sprzed trzydziestu lat. Trudno powiedzieć, czy to poważna informacja, czy tylko głupi żart. W dniu, w którym przeprasza Marcina za tę niedorzeczną wiadomość, Sławek znika, bez słowa, bez śladu. I nikt nie wie, co się z nim stało.
Rozpoczynają się poszukiwania, jednak bez rezultatu. Marcin jest wstrząśnięty. To on widział chłopaka jako ostatni.

Marcin zaczyna wątpić w to, co pamięta z przeszłości. Czy to możliwe, że jego wspomnienia są zniekształcone? Czy umysł przez te wszystkie lata stworzył wygodną wersję tamtych wydarzeń? Wątpliwości pogłębiają się, zwłaszcza pod wpływem rozmów z siostrą oraz z Julkiem, podcasterem i przyjacielem zaginionego Sławka. Czy rodzina Marcina rzeczywiście była tak idealna? A może to tylko wygładzony obraz, wykreowany przez samotne dziecko?

Punktem zwrotnym okazuje się dzień, w którym przypadkowi turyści natrafiają w lesie na coś niepokojącego. Znalezisko budzi więcej pytań niż odpowiedzi, a z czasem staje się jasne, że wydarzenia sprzed lat i współczesne tragedie są ze sobą nieodłącznie powiązane. Dlaczego Marcin Breś wrócił do rodzinnej wsi? Co sprawiało, że tak uporczywie krążył wokół domu Dębskich?

W tym momencie narracja przechodzi na Milenę, a potem na Mattiego, najmłodszego z rodzeństwa. On pamięta najmniej, więc jego spojrzenie na sprawę różni się od pozostałych. Każde z nich zapamiętało ten dzień inaczej. Utrata rodziców wpłynęła nie tylko na ich relacje, ale przede wszystkim na to, jak sobie radzą psychicznie. Żadne z nich nie wyszło z tego bez szwanku.

Autorka z niezwykłą przenikliwością pokazuje, jak działa ludzki umysł, jak złudne potrafią być wspomnienia. Ludzie zazwyczaj wyobrażają sobie, że zaburzenia psychiczne są czymś jednoznacznym. Albo jesteś zdrowy, albo nie. Ale rzeczywistość wygląda inaczej. Choroba może rozwijać się latami, powoli, cicho. I najgorsze jest to, że człowiek zaczyna bać się rzeczy, które istnieją tylko w jego głowie, a jednocześnie nie dostrzega realnego niebezpieczeństwa. W tej historii nie sposób jednoznacznie wskazać, kto tak naprawdę jest chory.

𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to opowieść o rodzinnych więzach, o traumie i o tym, co dzieje się w umyśle człowieka, który próbuje sobie przypomnieć, lecz jego pamięć go zawodzi. Fabuła rozwija się powoli, ale konsekwentnie. W miarę poznawania kolejnych wydarzeń narasta mrok i niepewność. Gdy Matti oraz aspirant Jakub Wójcik zbliżają się do rozwiązania tajemnicy, napięcie sięga zenitu. Kolejne tropy budzą coraz większy niepokój, a wiara, że wszystko zakończy się bez kolejnej tragedii, słabnie, bo nikt tutaj nie jest bez winy. Finał powieści przyprawia o dreszcze.

Podobnie, jak w poprzednich książkach autorki, także i tutaj urzekł mnie styl, sposób prowadzenia narracji, stopniowe odsłanianie prawdy. Kańtoch pozwalała mi zanurzyć się w emocje bohaterów, spojrzeć na wydarzenia z różnych perspektyw. Budowała historię z fragmentów wspomnień, z cieni i niedopowiedzeń.

𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to książka napisana w klimacie tajemnicy, mroku i niewiedzy. Do ostatnich stron nie wiadomo, kto stoi za zniknięciem rodziny Bresiów i dlaczego to się wydarzyło. Niby zakończenie zaskakuje i wszystko się wyjaśnia, a jednak pozostał niedosyt. Nie jest to finał, jakiego się spodziewałam.

Anna Kańtoch po raz kolejny zanurzyła się w labirynt ludzkiej psychiki i zrobiła to z niezwykłą precyzją i wrażliwością. Jej bohaterowie są pełnokrwiści, wiarygodni, nie zawsze łatwi do polubienia. Chociaż chciałam ich lubić, ale im nie ufałam. Czułam, że za ich słowami kryje się coś więcej, że prawda drzemie gdzieś głębiej, w zakamarkach umysłu, który nie chce pamiętać. Czy wspomnienia bohaterów są prawdziwe? Czy można ufać pamięci dziecka?

𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to wciągający, powoli płynący thriller, w którym zagadka kryminalna łączy się z bogatą warstwą psychologiczną. To opowieść o tym, jak bardzo zniekształcone mogą być wspomnienia, jak trudno odróżnić prawdę od wyobrażeń i jak przeszłość potrafi rzucać cień na całe życie. Kańtoch ponownie udowadnia, że jest mistrzynią nieoczywistej narracji, tworząc historię, która na długo pozostanie w mojej pamięci.

Oceń klikając:
1000028270 20250627192404141 0

𝟵𝟵 𝗯𝗮𝗹𝗼𝗻ó𝘄 𝗹𝗲𝗰ą𝗰𝘆𝗰𝗵 𝗱𝗼 𝗻𝗶𝗲𝗯𝗮
0 (0)

Za każdym razem z prawdziwym zachwytem wracam do twórczości Magdaleny Witkiewicz, autorki, która nieustannie potrafi mnie zaskakiwać swoją dojrzałością i przemyślaną konstrukcją powieści. Jej najnowsza książka 𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to powieść wyjątkowa, która przeniosła mnie w realia doskonale mi znane, a które na zawsze odcisnęły piętno na historii naszego kraju, czyli okres sprzed stanu wojennego, sam stan wojenny oraz czas tuż po nim. Tym razem Magdalena Witkiewicz zabrała mnie do Gdańska lat osiemdziesiątych. Miasta pełnego sprzeczności, ale też nadziei. Gdańska, który nie tylko patrzy na wydarzenia, lecz sam staje się ich świadkiem i uczestnikiem.

Akcja powieści rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Współczesna Anna przesłuchuje kasetę pozostawioną przez jednego z jej rówieśników, wracając pamięcią do młodości, która, jak to bywa, była trudna i burzliwa, pełna emocjonalnych wzlotów i upadków, a także błędów i życiowych lekcji. To były trudne lata osiemdziesiąte, w których każda decyzja mogła kosztować czyjeś życie, gdzie aresztowania były codziennością, a zniknięcia bez śladu nieodłączną częścią rzeczywistości. Dziś Anna jest już dojrzałą kobietą, nauczycielką z powołania, która z pasją i cierpliwością towarzyszy swoim uczniom na każdym kroku. Jej dni wypełniają lekcje i rozmowy z młodzieżą oraz momenty zadumy nad tym, jak bardzo zmienił się świat od czasów jej młodości.

𝑁𝑖𝑒 𝑑𝑎 𝑠𝑖ę 𝑤𝑦𝑚𝑎𝑧𝑎ć 𝑧 ż𝑦𝑐𝑖𝑎 𝑡𝑒𝑔𝑜, 𝑐𝑜 𝑏𝑦ł𝑜. 𝐼 𝑏𝑎𝑟𝑑𝑧𝑜 𝑤𝑎ż𝑛𝑒, ż𝑒𝑏𝑦 𝑡𝑒𝑔𝑜 𝑛𝑖𝑒 𝑟𝑜𝑏𝑖ć. 𝐵𝑜 𝑧 𝑝𝑒ł𝑛ą ś𝑤𝑖𝑎𝑑𝑜𝑚𝑜ś𝑐𝑖ą, 𝑐𝑜 𝑤𝑦𝑑𝑎𝑟𝑧𝑦ł𝑜 𝑠𝑖ę 𝑤 ż𝑦𝑐𝑖𝑢, 𝑚𝑢𝑠𝑖𝑠𝑧 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑒ż 𝑛𝑎𝑑𝑎𝑙 ż𝑦ć.
Anna, szukając w garażu pudełek na ozdoby świąteczne, natrafia na jedno, które nieoczekiwanie staje się drzwiami do przeszłości. Do czasów liceum, kiedy w Polsce najpierw zajaśniała gwiazda nadziei, by potem brutalnie zostać zdeptaną buciorami ZOMO. To był czas buntu, ale też prześladowań, których symbolem stał się człowiek w mundurze i ciemnych okularach. Młodzież próbowała na swój sposób demonstrować niezgodę, wierząc, że coś się zmieni. Nie miała pałek ani mundurów, nie nosiła ciężkich butów, ale miała ciszę, muzykę i wiarę.

W tych trudnych czasach pomagała myśl, że komuś powierzają swoje problemy, oddają je, by się nimi zajął. Na cichych przerwach w szkole wiedzieli jedno: jeszcze nie przegrali. To były dni, gdy po ulicach przetaczały się czołgi, gdy przed godziną milicyjną trzeba było być w domu. Każde nieopatrznie wypowiedziane słowo mogło skończyć się więzieniem, za poglądy internowano ludzi, z których wielu nigdy nie wróciło do domu.

Dla współczesnych młodych ludzi tamten czas to odległa historia, jedna z niechlubnych kart w dziejach Polski, o której niewiele się mówi. Brakuje osobistych wspomnień, w domach nie słychać już tych opowieści. Jeśli nie przejmą pamięci od starszych, temat zniknie. A przecież to wciąż historia żywa, budząca emocje. Nie wszyscy chcą o niej mówić. Ani ofiary, ani sprawcy.

Jestem tym pokoleniem, które pamięta stan wojenny. Wojnę reżimu z własnym narodem, prowadzoną na rozkaz przyjaciół ze Wschodu. Czasy gdy milicja uczyniła ze ścigania obywateli swoją zabawę. Magdalena Witkiewicz ukazuje ten czas oczami Władka i Anny. On, młody, zdolny artysta, zaangażowany w działalność podziemia, kolportujący ulotki i nielegalne gazety. Ona, zakochana we Władku i choć polityka jej nie interesowała, siłą rzeczy została wciągnięta w wir wydarzeń.

Spojrzenie Władka na tamtą rzeczywistość autorka oddała w formie jego pamiętnika nagranego na kasecie, którą po latach odtwarza Anna. Tajemnice i niewyjaśnione sprawy kładą się cieniem na dorosłym życiu przyjaciół, zwłaszcza Anny. Przez lata dźwigała ciężar sekretów, a taśma uświadamia jej, że każdy coś ukrywał.

Wspomnienia wracają, choć Anna nie chciała już tam zaglądać. Może właśnie nadszedł czas, by odkurzyć przeszłość i ją przepracować. Wraca do lat osiemdziesiątych, gdy była uczennicą pierwszej klasy liceum. Pokolenie młodych szukało wtedy ujścia dla emocji we włamaniach, bójkach, a dziewczyny wiązały się z marynarzami zza żelaznej kurtyny. Nie chodziło o pieniądze, to był desperacki bunt, potrzeba adrenaliny, namiastka wolności. Próba oswojenia rzeczywistości, w której liczył się spryt, wygląd i umiejętność przyciągania odpowiednich ludzi.

Wtedy nikt nie mówił o emocjach. Słowo „depresja” nie istniało w codziennym języku. Każde pogorszenie nastroju uznawano za fanaberię. Anna wiedziała, co robi Władek, choć nie chciała o tym mówić ani tego rozumieć. On nie chciał jej tym obciążać. Uzdolniony plastycznie chłopak, rysował karykatury polityków, potem ozdabiał nimi gazetki kolportowane przez podziemie. To dawało mu nadzieję i skrzydła. Anna, gdy poznała prawdę, była przerażona. Ukochany stąpał po cienkim lodzie, ale on twierdził, że kto nie ryzykuje, nie żyje naprawdę. Ona wolała być jak kameleon, dostosować się do realiów. On nie chciał.

Większość młodych skupiała się na nauce, planowała przyszłość, spędzała czas na rozmowach o książkach i filmach. Żyli światem klasówek i randek, a nie donosów i podsłuchów. Polityka wdzierała się do ich życia mimo woli. To miłość do Władka wciągnęła Annę w sam środek wydarzeń. Ci, którym udało się wyjechać zza żelaznej kurtyny, najczęściej już nie wracali. Jak matka Władka.

𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to opowieść o tym, jak łatwo przekroczyć granicę między człowiekiem a potworem. Jak władza potrafi przemienić zwykłego chłopaka w kata. Autorka stawia pytania: czy w każdym z nas tkwi zło? Czy wystarczy tylko pozwolenie, by uderzyło z całą mocą? Jak łatwo przesunąć granicę między dobrem a złem, aż w końcu zostanie daleko za nami.

Czytając tę historię miałam wrażenie że ZOMO było dla niektórych chłopaków z kompleksami swoistą przystanią, bo mundur dawał im poczucie siły i bezkarności. Czy ci, którzy skatowali Władka, wykonywali tylko rozkazy? A może władza upoiła ich do reszty? Władek cudem przeżył dzięki mamie Anny i zespołowi lekarzy. Ania nie wiedziała, że jej mama była zaangażowana w działalność przeciwko władzy i pomagała ofiarom pobitym przez ZOMO, podczas gdy ona sama trzymała się z dala od polityki.

Dla Władka zaczyna się trudny czas, bo rany były nie tylko fizyczne. „The best of 80’s” to historia Władka, jego decyzji i ich konsekwencji. Anna rozpacza, gdy Władek od niej się odsunął, ale Andrzej ich wspólny przyjaciel, był przy Ani zawsze. Nie oczekiwał niczego, po prostu był. Czy tak właśnie wyglądała dojrzała miłość? Władek natomiast wydaje się niedojrzały, zapatrzony w ideały. Z walki o wolność uczynił cel życia. Nie dał szansy miłości, nie sprawdził, co by było, gdyby. Zdecydował sam i zapłacił najwyższą cenę.

Nie wiadomo, co wpłynęło na jego decyzję. Czy rozmowa z ojcem Ani tuż po pobiciu? Czy porzucenie przez matkę i upadek ojca po internowaniu złamały mu ducha? A może to Anna, która tak łatwo z niego zrezygnowała? Wszyscy znali Władka, ale nikt go tak naprawdę nie znał.

Te wydarzenia ukształtowały Annę. Została nauczycielką, ale w uczniach widziała nie rozwydrzonych nastolatków, lecz ludzi. Magdalena Witkiewicz pokazuje kontrast między szkołą dawniej a dziś, gdy Anna sama uczy i wciąż pamięta tamten czas. Ujęła mnie jej postawa. Szanuje ucznia, bo wie, że szacunek działa w obie strony.
𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to piękna, poruszająca opowieść o życiowych zakrętach, decyzjach i ich cenie. Emocjonalna podróż w czasy, które doskonale pamiętam. Przeżywałam ból i rozpacz bohaterów, ich radości i tragedie. I wiem jedno. To historia, która zostanie w moim sercu na długo.

Zanim usiadłam do napisania tej recenzji, potrzebowałam czasu, by poukładać myśli i oddać całe bogactwo oraz wartość tej wyjątkowej powieści. Ta książka w pewnym sensie jest także o mnie, o czasach, w których przyszło wtedy żyć. Jestem częścią pokolenia, które przeżyło i zobaczyło naprawdę wiele. Ludzie urodzeni w latach sześćdziesiątych wychowywali się w epoce Gierka, chodzili do szkoły w latach siedemdziesiątych, zakładali rodziny w latach osiemdziesiątych i pracowali w czasach przełomu. Dorastali w świecie analogowym, a dorosłość przyszło im przeżywać już w rzeczywistości cyfrowej. Są jak tajemnicza formuła ludzkości, której znaczenie trudno jednoznacznie wyrazić.

To pokolenie doświadczyło więcej niż jakiekolwiek inne w historii człowieka, zarówno w wymiarze społecznym, jak i emocjonalnym. A mimo wszystko potrafiło się odnaleźć, zaadaptować, zrozumieć zmiany i nauczyć się żyć od nowa. Cicho, bez rozgłosu, ale z wewnętrzną siłą.

Dlatego dziś chcę wyrazić swój podziw i wdzięczność wobec tych, którzy byli i są częścią tego niezwykłego pokolenia. Pokolenia, które nie przestało wierzyć w człowieka, choć samo wielokrotnie zostało wystawione na próbę. Pokolenia, które pozostaje niepowtarzalne.

Na osobną uwagę zasługuje posłowie autorki oraz niezwykła inicjatywa, z którą wiąże się książka. To piękny, emocjonalny tekst, który chwyta za serce. Autorka dzieli się w nim historią powstawania książki i opowiada, skąd wziął się pomysł na wplecenie w fabułę motywu piosenki niemieckiej wokalistki Neny „𝟿𝟿 𝐿𝑢𝑓𝑡𝑏𝑎𝑙𝑙𝑜𝑛𝑠”. Zachęca, by pomagać z serca, bo kiedy czynimy dobro, ono do nas wraca. Smutek traci na sile, a serce staje się lżejsze. Podkreśla, że to niesamowite, ile możemy zyskać, dając innym coś od siebie. Na zakończenie pozostawia piękne motto, przesłanie, które zostanie w pamięci.: 𝐽𝑒ś𝑙𝑖 𝑗𝑒𝑠𝑡 𝑐𝑖 ź𝑙𝑒 – 𝑧𝑟ó𝑏 𝑐𝑜ś 𝑑𝑜𝑏𝑟𝑒𝑔𝑜. 𝑃𝑜𝑚óż 𝑘𝑜𝑚𝑢ś, 𝑢ś𝑚𝑖𝑒𝑐ℎ𝑛𝑖𝑗 𝑠𝑖ę 𝑑𝑜 𝑘𝑜𝑔𝑜ś, 𝑝𝑜𝑑𝑎𝑗 𝑟ę𝑘ę. 𝐵𝑜 𝑑𝑜𝑏𝑟𝑜, 𝑘𝑡ó𝑟𝑒 𝑑𝑎𝑗𝑒𝑚𝑦, 𝑧𝑎𝑤𝑠𝑧𝑒 𝑑𝑜 𝑛𝑎𝑠 𝑤𝑟𝑎𝑐𝑎. 𝐼 𝑠𝑝𝑟𝑎𝑤𝑖𝑎, ż𝑒 𝑛𝑎𝑔𝑙𝑒 ś𝑤𝑖𝑎𝑡 – 𝑐ℎ𝑜ć𝑏𝑦 𝑛𝑎 𝑐ℎ𝑤𝑖𝑙ę – 𝑠𝑡𝑎𝑗𝑒 𝑠𝑖ę 𝑗𝑎ś𝑛𝑖𝑒𝑗𝑠𝑧𝑦.

List od autorki, jaki otrzymałam wraz z książką, zawiera numer konta bankowego 𝑷𝒐𝒎𝒐𝒓𝒔𝒌𝒊𝒆𝒋 𝑭𝒖𝒏𝒅𝒂𝒄𝒋𝒊 𝑯𝒐𝒔𝒑𝒊𝒄𝒋𝒖𝒎 𝒅𝒍𝒂 𝑫𝒛𝒊𝒆𝒄𝒊. To samo konto znajduje się także na końcu książki. W kopercie znajdował się balonik. Autorka zachęca, bym wypuściła go w niebo, dla kogoś, kto był dla mnie ważny. Wiem, dla kogo on będzie. Dla naszego syna. Poleci hen daleko. Dla jego pamięci, dla wdzięczności, że był, dla nadziei, że się kiedyś spotkamy. Niech ten wiatr poniesie dobro dalej.

Ta historia nie ma jeszcze zakończenia. Pojawi się ono w drugiej części 𝑾𝒊𝒂𝒕𝒓𝒖 𝒐𝒅 𝒎𝒐𝒓𝒛𝒂. 𝑺𝒛𝒕𝒊𝒍.

𝟿𝟿 𝑏𝑎𝑙𝑜𝑛ó𝑤 𝑛𝑎 𝑛𝑖𝑒𝑏𝑖𝑒, 𝐾𝑎ż𝑑𝑦 𝑐ℎ𝑐𝑖𝑎ł𝑏𝑦 𝑗𝑒 𝑚𝑖𝑒ć. 𝑆𝑧𝑦𝑏𝑢𝑗ą 𝑛𝑎𝑑 ℎ𝑜𝑟𝑦𝑧𝑜𝑛𝑡𝑒𝑚, 𝐺𝑑𝑧𝑖𝑒ś 𝑑𝑎𝑙𝑒𝑘𝑜, 𝑎ż 𝑝𝑜 𝑘𝑟𝑒𝑠. 𝟿𝟿 𝑏𝑎𝑙𝑜𝑛ó𝑤 𝑤ę𝑑𝑟𝑢𝑗𝑒, 𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑗𝑒 𝑛𝑖𝑒𝑠𝑖𝑒 ℎ𝑒𝑛, 𝑤𝑦𝑠𝑜𝑘𝑜. 𝑁𝑖𝑘𝑡 𝑛𝑖𝑒 𝑤𝑖𝑒, 𝑔𝑑𝑧𝑖𝑒 𝑠𝑖ę 𝑧𝑎𝑡𝑟𝑧𝑦𝑚𝑎𝑗ą, 𝑀𝑜ż𝑒 𝑤𝑝𝑎𝑑𝑛ą 𝑤 𝑡𝑤𝑜𝑗𝑒 𝑟ę𝑐𝑒. – fragment tłumaczenia jednego z największych niemieckich hitów lat 80., który podbił świat chwytliwą melodią i antywojennym przesłaniem.

Oceń klikając:
1000028097 20250626115634597 0

𝗦𝘁𝗼𝗹𝘁𝗺𝗮𝗻 𝘇𝗻𝗮𝗰𝘇𝘆 𝗱𝘂𝗺𝗻𝘆 𝗰𝘇ł𝗼𝘄𝗶𝗲𝗸
0 (0)

To niezwykłe uczucie, kiedy po prawie dwóch latach żegna się bohaterów, którzy stali się niejako częścią codzienności. Gdy książkowa opowieść tak bardzo wsiąka w serce i myśli, że trudno traktować ją jak wymyśloną historię. Przygoda z rodziną Stoltmanów dobiegła końca, a ja wciąż mam w sercu ich głosy, spojrzenia, niepokoje i nadzieje. Najbardziej związana byłam z przedstawicielami starszego pokolenia, ich życiowa mądrość, siła i przywiązanie do ziemi poruszały mnie za każdym razem. Razem z nimi przeżywałam dramaty i radości, które nie dotyczyły wyłącznie Kaszub, ale całej naszej historii, z jej bólem, przemianami i nadzieją.

Opowieść autorki doprowadziła nas do współczesnych czasów, gdzie przeszłość wciąż rzuca cień. Kaszubskie życie przyspieszyło, zmieniło rytm, lecz w Stoltmanach wciąż tli się pamięć, upór i umiłowanie małej ojczyzny. Choć kolejne pokolenia idą własnymi drogami, przeszłość domaga się głosu. Niektóre tajemnice zostaną wyjaśnione dopiero teraz, przez praprawnuków Pelagii i Bernarda, jakby historia zatoczyła pełne koło i nie chciała zostać zapomniana.

[…], ż𝑒 𝑡𝑜ż𝑠𝑎𝑚𝑜ści 𝑧𝑎𝑤𝑠𝑧𝑒 𝑛𝑎𝑙𝑒ż𝑦 𝑠𝑧𝑢𝑘𝑎ć 𝑢 ź𝑟ó𝑑𝑒ł, 𝑘𝑜𝑝𝑎ć 𝑤 ℎ𝑖𝑠𝑡𝑜𝑟𝑖𝑖 𝑛𝑎𝑗𝑔łę𝑏𝑖𝑒𝑗, 𝑗𝑎𝑘 𝑠𝑖ę 𝑑𝑎, 𝑝𝑟𝑧𝑦𝑗𝑟𝑧𝑒ć 𝑠𝑖ę 𝑘𝑜ś𝑐𝑖𝑜𝑚 𝑢𝑚𝑎𝑟ł𝑦𝑐ℎ 𝑖 𝑖𝑐ℎ 𝑙𝑜𝑠𝑜𝑚, 𝑏𝑜 𝑜𝑛𝑒 𝑧𝑎𝑝𝑖𝑠𝑎ł𝑦 𝑠𝑖ę 𝑤 𝑛𝑎𝑠𝑧𝑦𝑐ℎ 𝑘𝑜ś𝑐𝑖a𝑐ℎ 𝑖 𝑛𝑎𝑠𝑧𝑦𝑐ℎ 𝑙𝑜𝑠𝑎𝑐ℎ.

Stoltmanowie mają gorącą krew. Stoltman i pokora to się wzajemnie wyklucza. Stoltmanowie i spokojne życie również. Idą swoją ścieżką, gotowi bić się z każdym, kto stanie im na drodze. Ich cechą charakterystyczną była duma, która nie pozwalała im głośno skarżyć się na problemy ani prosić o pomoc. Zdawało im się, że muszą zmierzyć się ze wszystkim sami. Zimny nagrobek z krzyżem, tyle po nas zostanie, choćbyśmy byli tacy jak Pelagia Stoltman, mocarną staruszką, która niegdyś trzęsła całą rodziną.

Czy ktoś jeszcze szuka mordercy Bernarda? Po co go teraz szukać? Niedługo minie już pół wieku, a morderca zapewne nie żyje. Czy rodzina Stoltmanów jest już bezpieczna? A może jednak nie? Co oznacza pojawiający się w snach Zofki dziadek Barnard, ostrzegający przed niebezpieczeństwem? Czy morderca wróci po latach, by znów zaatakować Stoltmanów?

Zofka poślubiła Lecha. Bernard i Truda spodziewają się trzeciego dziecka. Anton leży w szpitalu, ugodzony nożem w dniu własnego ślubu. W tym samym szpitalu przebywa także Erika po udarze. Anna na stare lata zyskała towarzysza, bo została w Polsce całkiem sama. Inga z mężem i dziećmi wyemigrowała do Berlina, a o losach syna nic nie wie. Otto już nigdy nie wróci do domu, bo droga, którą wybrał, prowadziła tylko w jednym kierunku. Tóna pije na umór, topiąc smutki, zwłaszcza po tym, co spotkało jego matkę, a Sambor, który został szpiegiem, zakochuje się z wzajemnością w Amalii. Monika mieszka kątem u brata Kazika, choć nie jest tam mile widziana. Truda rodzi dziecko, ale zdiagnozowany rak trzustki sprawia, że śmierć zaczyna zaglądać do ich domu.

Sambor wyznaje Amalii prawdę o swojej przeszłości i ujawnia, kim naprawdę jest. Tłumaczy, że został zmuszony do służby ludziom, którzy znają jego tajemnice, bo kiedy raz wkroczy się na przestępczą drogę, trudno z niej zejść. Anton zostaje posądzony o napaść na Kazika oraz o dawne morderstwo ojca, w wyniku czego trafia za kratki. Aleksander Zdankiewicz, przyjaciel Antona poznany w ubeckim więzieniu, dziś korzysta z wolności i sympatii jego siostry, podczas gdy los ponownie nie jest łaskawy dla Antona. Mąż Anny zginął przed laty w katastrofie Gustloffa, nie wie, co dzieje się z synem, a córka musiała wyjechać. Rodzina uważała, że miała pocieszyciela, ale ona sama nie potrafiła określić, kim naprawdę jest dla niej Aleksander. Sambor nie mógł być z Amalią, dlatego postanowił ułożyć życie z inną kobietą, ciepłą i oddaną. Mimo to Amalia na zawsze pozostanie częścią jego serca.

Losy rodziny Stoltmanów potoczyły się różnie, pełne były wzajemnych żalów i pretensji, jednak zawsze potrafili się wspierać w trudnych momentach. Najlepszym tego przykładem była ich obecność na procesie Antona. Dzięki jedności rodziny, a później również wsparciu całej wsi, Anton został uniewinniony. Morderca, znany jako “Upiór z siekierą”, wciąż pozostawał na wolności.

Pomieczyno się zmieniało. Zniknęło kilka drzew i chat, a w ich miejscu pojawiły się murowane domy. Jedynie wieża kościoła niezmiennie sterczała zza koron lip i kasztanowców. Karczmy zniknęły, pojawiły się spółdzielnie, a obok szkoły powstała remiza. Krajobraz przecinały słupy elektryczne, ale nadal dominowała w nim mozaika pól i łąk, a wszystko to tchnęło spokojem, jakiego Anna nie doświadczyła nigdzie indziej. Tu w końcu zaznała go na zawsze, gdy szła z Marcusem przez ukochane łąki w stronę zachodzącego słońca.

Sambor, zmuszony do rozpracowywania komunistów w Polsce, ma na swojej liście Zofkę Stoltman. Zastanawia się, jak powinien się zachować. Co okaże się silniejsze, strach przed mocodawcami czy więzy krwi? Czy Tóna kiedykolwiek dowie się, kto jest jego ojcem? Nosił w sobie ból bycia niedostatecznym synem i nigdy nie zorientował się, że ojca miał na wyciągnięcie ręki. Ojciec i syn potrzebowali siebie nawzajem, ale między nimi stała kobieta, którą obaj kochali. Z dobrej woli, lecz w imię źle pojmowanej miłości, postawiła mur między nimi. Czy coś w życiu Tóny sprawi, że raz na zawsze porzuci nałóg?

Autorka porusza temat aborcji i pokazuje wspaniałą postawę Lecha, męża Zofki, który zaskakuje kobiety swoją reakcją na przypadkową ciążę Amalii. Krytykuje pomysł, gdy siostry rozważają usunięcie ciąży. Opowiada, co widział w Auschwitz: matki z nowo narodzonymi dziećmi owiniętymi w papier, prowadzone do komór gazowych. Po takim doświadczeniu każdy zyskałby większy szacunek do życia. Ten, kto przeszedł przez piekło obozu, potrafił naprawdę docenić jego wartość.

Nie my jesteśmy źli, lecz czasy, w których przyszło nam żyć. W obliczu zagrożeń naród musi być jak rodzina. Tylko jednością jesteśmy silni. Naród podzielony to naród słaby. Nie ważne, co nas dzieli, czy poglądy, religia, czy przywiązanie do ziemi. Wszyscy jesteśmy jednym narodem. Dopóki trzymamy się razem, nikt nie zagrozi naszej wolności. To piękne, że w rodzinie każdy jest inny, ma własne zapatrywania, zwyczaje i charakter, ale gdy nadciąga niebezpieczeństwo, potrafimy się zjednoczyć jak rodzina Stoltmanów i podnieść dumnie głowę.

Każdy koniec oznacza nowy początek. Mijają lata, zmieniają się pory roku, jedni się rodzą, inni umierają. Tylko gwiazdy pozostają te same. Ludzie znikają jak iskry z ogniska, ale dusze trwają jak gwiazdy. Bernard pragnie, by kolejne pokolenia pamiętały. Powoli jednak przemija czas tych, którzy przeżyli coś, czego bardzo nie chcieli. Świat się zmienia, a czas zaciera dawne emocje. Młodzi mają swoje troski. Dla nich wojna stała się tylko zapisem w podręczniku, ale powinni mieć świadomość, że najgorszą chorobą świata jest nienawiść, która zbiera największe żniwa. Górnolotne hasła brzmią pięknie, ale w śmierci i przelewaniu krwi nie ma nic pięknego.

Nadszedł czas pożegnania się z rodziną Stoltmanów. Czy jest mi żal? I tak, i nie. Zżyłam się z bohaterami tej sagi, przeżyłam z nimi wiele trudnych, ale i pięknych chwil. Tamto pokolenie, które tak podziwiałam, napisało już swoją historię, odeszło wraz z Antonem. Kolejne staną się ich przedłużeniem, a ci, którzy odeszli, będą żyli w tych, którzy zajęli ich miejsce. Przyszła pora na młodych, zupełnie innych, jak czasy, w których przyszło im żyć.

Zdecydowanie bliżej mi było do historii, którą stworzyli Pelagia i Bernard, potem ich dzieci, a nawet wnuki. Teraz, gdy rodzina siłą rzeczy się rozrosła jak drzewo i sporo na nim liści, trudno mi już ocenić, który z nich jest najpiękniejszy i wart uwagi. Więc oddalam się powoli od tego drzewa i podziwiam je z dystansu. Patrząc na nie z daleka, stanowi jedną całość, jeden obraz. Jak historia rodziny Stoltmanów, ludzi niezłomnych, dumnych, szanujących swoje korzenie, wiarę, tradycje i język. Takie drzewo ostoi się wszelkim nawałnicom i burzom. Może wichura strąci z niego kilka liści, połamie parę gałązek, ale nie naruszy korzeni. Ono się ostoi i odrodzi. Bo w jedności siła.

𝐷𝑜𝑏𝑟𝑧𝑒 𝑧𝑎𝑚𝑘𝑛ąć 𝑑𝑟𝑧𝑤𝑖 𝑑𝑜 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑠𝑧ł𝑜ś𝑐𝑖, 𝑏𝑜 𝑗𝑒𝑑𝑦𝑛𝑒, 𝑐𝑜 𝑧𝑎 𝑛𝑖𝑚𝑖 𝑐𝑧𝑒𝑘𝑎, 𝑡𝑜 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖ą𝑔, 𝑎 𝑜𝑑 𝑡𝑒𝑔𝑜 𝑚𝑜ż𝑛𝑎 𝑠𝑖ę 𝑝𝑜𝑐ℎ𝑜𝑟𝑜𝑤𝑎ć.

Oceń klikając: