Potrzeba naiwności
5 (1)

Potrzeba naiwności….

Czasami tak mam… przeczytam jedną, dwie ambitne książki. Studiuję praktycznie podręczniki akademickie, by potem sięgnąć po totalnie naiwną opowieść. Czasami uśmiechnę się do treści takowej, czasami wzruszę ramionami, a czasami trafia mnie coś, czego w kulturalnej recenzji nie nazwę po imieniu. Tym razem moja opinia o tekście drukowanym była chyba tą ostatnią. Piszę „chyba”, żeby nie urazić do końca miłośników takowych „dzieł”.
Autorką jest niejaka Friede Birkner, córka niejakiej Jadwigi Courths – Mahler, a tytuł brzmi „Potrzebny kamerdyner…”. Opowieść została wydana w ramach całego cyklu „z serduszkiem” i zapewne była konkurencją dla słynnych „Harlequin-ów”. Kiedyś w moje ręce już takowa pozycja wpadła. Napisała ją mama córki. Nie pamiętam o czym była. Tekst córki mam nadzieję też szybko zapomnę.
Zacznijmy od tego, że czasami zazdroszczę ludziom umiejętności wymyślania różnych historii. Też piszę, ale jakoś nie potrafię skonstruować akcji i fabuły, żeby była aż tak prosta, że aż prostacka. Tymczasem są tacy, co takie rzeczy piszą i jeszcze na tym zarabiają.
Dobra, dosyć, wstęp i tak za długi. Przejdźmy do książki.
Występują w nim dwa rodzeństwa, co akurat spojlerem nie jest, bo pojawiają się zaraz na początku. Jest też potężna własność prywatna, rodem z baśni, bo wielka i bogato urządzona. Kupiona zresztą za duże pieniądze. Jedni wiedzą od kogo, drudzy nie. Znaczy się mamy tajemnicę. W owej rezydencji pojawia się kamerdyner, sekretarka i psy. Wszyscy z ogłoszenia. Już przy pierwszym spotkaniu jednych i drugich wiadomo, że wszyscy się kochają. Potem kochają się jeszcze bardziej. A jeszcze potem pojawia się czarny charakter i kolejne bogactwo. Wszyscy są wyjątkowo naiwni, łatwowierni i bez problemu można ich wpuścić w maliny. Naiwny jest też ten charakter, bo nie widzi z kim ma do czynienia. Nad wszystkim czuwa stara ciotka, bo ciotki są zwykle stare.
Słowem od początku do końca wiadomo kto jest kim i po co. Naiwność ludzka jest jednak ślepa i nie widzi tego, co oczywiste.
I właściwie tyle o treści można napisać. Żadnej tajemnicy. Żadnego podniecenia. Żadnej adrenaliny. Żadnego konfliktu. Wszystko wyczyszczone. Wyglancowane. Słowem ciasto z kremem. Przeterminowane. Można dostać choroby wymagającej przebywania w ustronnym miejscu. Papier, na którym wydrukowano książkę, tam się nie nadaje. Za twardy. Można się pokaleczyć.
Ryzyko sięgania po lektury zwane potocznie „odmóżdżaczem” jest zatem wielkie. Niby powinien człek odsapnąć, ale zdarzają się teksty, które zdarzyć się nie powinny. Pytanie jednak jest – jak odróżnić gniota od w miarę normalnego tekstu. Nie da się. Można to uczynić jedynie po przeczytaniu. Może wam wystarczy recenzja?
Słowem – nie polecam. Ani mamy ani córki.

Oceń klikając: