Ostatnio dodane utwory klasyczne

Krzak dzikiej róży w ciemnych smreczynach

W ciemnosmreczyńskich skał zwaliska,
Gdzie pawiookie drzemią stawy,
Krzak dzikiej róży pąs swój krwawy
Na plamy szarych złomów ciska.

U stóp mu bujne rosną trawy,
Bokiem się piętrzy turnia śliska,
Kosodrzewiny wężowiska
Poobszywały głaźne ławy…

Samotny, senny, zadumany,
Skronie do zimnej tuli ściany,
Jakby się lękał tchnienia burzy.

Cisza… O liście wiatr nie trąca,
A tylko limba próchniejąca
Spoczywa obok krzaku róży.

Słońce w niebieskim lśni krysztale,
Światłością stały się granity,
Ciemnosmreczyński las spowity
W bladobłękitne, wiewne fale.

Szumna siklawa mknie po skale,
Pas rozwijając srebrnolity,
A przez mgły idą, przez błękity,
Jakby wzdychania, jakby żale.

W skrytych załomach, w cichym schronie,
Między graniami w słońcu płonie,
Zatopion w szum, krzak dzikiej róży…

Do ścian się tuli, jakby we śnie,
A obok limbę toczą pleśnie,
Limbę, zwaloną tchnieniem burzy.

Lęki! wzdychania! rozżalenia,
Przenikające nieświadomy
Bezmiar powietrza!… Hen! na złomy,
Na blaski turnie, na ich cienia

Stado się kozic rozprzestrzenia;
Nadziemskich lotów ptak łakomy
Rozwija skrzydeł swych ogromy,
Świstak gdzieś świszcze spod kamienia.

A między zielska i wykroty,
Jak lęk, jak żal, jak dech tęsknoty,
Wtulił się krzak tej dzikiej róży.

Przy nim, ofiara ach! zamieci,
Czerwonym próchnem limba świeci,
Na wznak rzucona świstem burzy…

O rozżalenia! o wzdychania!
O tajemnicze, dziwne lęki!…
Ziół zapachniały świeże pęki
Od niw liptowskich, od Krywania.

W dali echowe słychać grania:
Jakby nie z tego świata dźwięki
Płyną po rosie, co hal miękki
Aksamit w wilgną biel osłania.

W seledyn stroją się niebiosy,
Wilgotna biel wieczornej rosy
Błyszczy na kwieciu dzikiej róży.

A cichy powiew krople strąca
Na limbę, co tam próchniejąca
Leży, zwalona wiewem burzy…

Upał

białe  pomarańczowe  żułte
płyty  trotuaruw  w tańcu
prostytutka  samohud  detektyw
długi kinematograficzny łańcuh
pułobłąkane jasnowidzeńa
jednohwilowyh perspektyw

pańe cedzą pszez słomki mazagran
zaćągńęte w czarne rękawiczki
i uśmiehają śę powłuczyśće
pszehodzącemu artyśće
na czarujące good-by

kwintet na balkońe zagrał
potpourri z m-me butterfly

oglądając śę trwożńe na drogę
po kturej hodźi tłusta i spocona bona
dźeći fortyfikują skwer
białe zdenerwowane pańenki
z czerwonymi wypiekami na tważy
założyły nogę na nogę
oddyhają prędko czekają
może śę kto odważy

tramwaj  auto  fox-terrier

pszybiegł hudy z długimi włosami
muwił groźił wymahiwał sapał
coś tłomaczył coś bardzo uśilńe
nagle zaczął podskakiwać jak piłka
i rozlećał śę jak na złym filmie
zostawiając mdły ńeznośny zapah
i w powietszu dużą pustą dźurę
tramwaj skręćił ńespodźańe z szyn
ńe zważając na gwizdki konstebluw
i potoczył śę w gurę po rynńe
końe służą na dwuh łapah jak pudle
ślepy żebrak w słomianyh sabotah
wzbudzający ogulne wspułczuće
frunął żywcem do ńeba na szczudle
z kina wyszedł autentyczny max linder
w staromodnym angielskim surduće
i pszehodząc szeroką ulicą
wpadł pod pierwszy jadący autobus
ogulńe szanowany profesor x
z british collegium
z głową łysą jak głobus
odpażywszy podeszwy od rozgżanyh płyt
najńespodźewańej zdjął cylinder
i na głowie udał śę do swojego mieszkańa
pszy ul. backer-street

spadła oknem zadyszana goła
spazmowała paanowie paanowie
koła  koła  koła  koła
zatańczyły  zaskakały  zatłukły
aaa  22  na lewo  jeden  zatszymać
zaraz  wszyscy  8  bez czapek
biegł  upadł  wstał  wył
wołał  płakał  kszyczał  tupał

był
upał

 Krakuw w kwietńu 1921

Melodyja mgieł nocnych

Cicho, cicho, nie budźmy śpiącej wody w kotlinie,
Lekko z wiatrem pląsajmy po przestworów głębinie…
Okręcajmy się wstęgą naokoło księżyca,
Co nam ciała przeźrocze tęczą blasków nasyca,
I wchłaniajmy potoków szmer, co toną w jeziorze,
I limb szumy powiewne i w smrekowym szept borze,
Pijmy kwiatów woń rzeźwą, co na zboczach gór kwitną,
Dźwięczne, barwne i wonne, w głąb wzlatujmy błękitną.
Cicho, cicho, nie budźmy śpiącej wody w kotlinie,
Lekko z wiatrem pląsajmy po przestworów głębinie…
Oto gwiazdę, co spada, lećmy chwycić w ramiona,
Lećmy, lećmy ją żegnać, zanim spadnie i skona,
Puchem mlecza się bawmy i ćmy błoną przeźroczą,
I sów pierzem puszystem, co w powietrzu krąg toczą,

Nietoperza ścigajmy, co po cichu tak leci,
Jak my same, i w nikłe oplątajmy go sieci,
Z szczytu na szczyt przerzućmy się jak mosty wiszące,
Gwiazd promienie przybiją do skał mostów tych końce,
A wiatr na nich na chwilę uciszony odpocznie,
Nim je zerwie i w pląsy znów pogoni nas skocznie…

Czasy

CZASY.
— Czasy skończone! — Historji już niema,
Tworzenie tylko w bezbrzeżnej otchłani.
Wiwat!… Lecz czemuż to ogromne tema
Ludzie, kształtami ras napiętnowani,
I usta, mową zaprawne rozliczną,
I serca głoszą, w kraj cieknące styczną?

— O, nieskończona dziejów jeszcze praca,
Jak bryły w górę ciągniecie ramieniem:
Umknij, a już ci znów na piersi wraca —
Przysiądź, a głowę zetrze ci brzemieniem…

O, nieskończona dziejów jeszcze praca,
Nieprzepalony jeszcze glob sumieniem…

Do Maryi

Precz z moich oczu! — posłucham odrazu;
Precz z mego serca! — i serce posłucha;
Precz z mej pamięci! — posłucham rozkazu,
Lecz pamięć będzie na rozkazy głucha!

Jak cień, tem dłuższy, gdy padnie zdaleka,
Tem szerzej koło żałobne roztoczy,
Tak moja postać im dalej ucieka,
Tem grubszym kirem twą pamięć pomroczy.

Na każdem miejscu i o każdej dobie,
Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił.

Czy zadumana w samotnej komorze
Do arfy zbliżysz nieumyślną rękę,
Przypomnisz sobie: Właśnie o tej porze
Śpiewałam jemu tęż samą piosenkę.

Czy grając w szachy, gdy pierwszymi ściegi
Śmiertelna złowi króla twego matnia,
Pomyślisz sobie: tak stały szeregi,
Gdy się kończyła nasza gra ostatnia.

Czy to na balu w chwilach odpoczynku
Siądziesz, nim muzyk tańce zapowiedział,
Obaczysz próżne miejsce przy kominku,
Pomyślisz sobie: on tam ze mną siedział.

Czy książkę weźmiesz, gdzie smutnym wyrokiem
Stargane ujrzysz kochanków nadzieje,
Złożywszy książkę, z westchnieniem głębokiem
Pomyślisz sobie: ach! to nasze dzieje…

A jeśli autor, po zawiłej probie,
Parę miłosną naostatek złączył,
Zagasisz świecę i pomyślisz sobie:
Czemu nasz romans tak się nie zakończył?…

Wtem błyskawica nocna zamigoce,
Sucha w ogrodzie zaszeleści grusza
I puszczyk z jękiem w okno załopoce —
Pomyślisz sobie, że to moja dusza.

Tak w każdem miejscu i o każdej dobie,
Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił.

/rok 1823/

Smutno mi Boże

Przed obłęd moich źrenic szeroko rozwartych
rąk Twych okrutnych dzieła rzucasz jak przekleństwa:
szkliwem złzawionych oczu z przerażenia martwych
patrzę na Twoje wielkie, straszliwe zwycięstwa —
i że Cię w Twych triumfach żadna moc nie zmoże:
 smutno mi Boże.

Patrzę jak idziesz w burzy, wichurach i gradzie
przez nędzne działki roli, wąskich niw pasemka —
a chłop-nędzarz w modlitwie w proch krzyżem się kładzie,
głodna dziatwa przed Tobą jak przed ojcem klęka —
że Ty im chatę palisz i niszczysz w pień zboże:
 smutno mi Boże.

W czarnych dymach fabrycznych: sztandarach żałoby
widzę Twą twarz jak widmo potwornych katastrof.
Szyby kopalń w noc płoną jako żywe groby
morzem srebrnych chryzantem i śmiertelnych astrów —
że w tych światłach ból ludzki i ludzka krew gorze:
 smutno mi Boże.

Słyszałem Twój głos straszny w armat huraganach,
drących ciała człowiecze na sztuki i strzępy —
kiedy bagnet w atakach na żebrach się łamał
i dym gazów trujących nad światem się sępił —
że w Twe imię święcono bagnety i noże:
 smutno mi Boże.

Że w głodzie, w ogniu, wojnie wiejesz ponad ziemią,
jak cień mroczny skrzydłami o bezkresy wsparty —
że topisz nas w powodziach jak miot ślepych szczeniąt
i wyrzucasz trzęsieniem ziemi z grobu, martwych,
milcząc w najdalszym Twoim srebrnym gwiazdozbiorze:
 smutno mi Boże.

Że możesz, o Wszechmocny, dłoni podniesieniem
zatrzymać wszystkie klęski ludzkiego rodzaju —
a Tyś wygnał nas nędznych na śmierć, na cierpienie,
stawiając archanioła z mieczem u wrót raju —
że Cię serce przeklina, bo kochać nie może:
 smutno mi Boże.

Oda BalonDA BALON

Gdzie tylko bystrym orzeł polotem
Pierzchliwe pogania ptaki,
A gniewny Jowisz ognistym grotem
Powietrzne przeszywa szlaki.

Niezwykłych ludzi zuchwała para,
Zwalczywszy natury prawa,
Wznawia tor klęską sławny Ikara
I na podniebiu już stawa.

Nabrzmiały kruszców zgorzałym duchem,
Krąg lekkiej przodkuje łodzi,
Los dla niej rudlem, nici łańcuchem;
Z wiatrami w zapasy chodzi.

Już im te złotą wyniosłe pychą
Znikają z przed oczu domy,
W gruzów nikczemnych potrzaską lichą
Wzrok przeistoczył poziomy.

Król, wódz, senator, kmieć pracowity,
Czy rządzi, czy ryje ziemię,
W błahych się zlepkach czołga ukryty,
Jak drobne robaczków plemię.

Jak z kilku kropel strumyk kreślony
Dziecinnym palcem na stole
Ledwo się sączy na tym padole
Nurt szumnej Wisły zmieniony.

Gminie, ku rzadkiej zbiegły zabawce,
Jakież ci cuda mózg kryśli?
Ty sobie roisz, czary, latawce:
Filozof inaczej myśli.

Choć się natura troistym grodzi
Ze stali murów opasem,
Rozum człowieczy wszędy przechodzi,
Niezłomny pracą i czasem.

Temi on wsparty tory wędrowne
Burzliwym morzom poruczył,
Wydarł z otchłani kruszce kosztowne
I szukać głazy nauczył.

Zbywają dzikiej mocy żywioły
Pod jego dzielnym rozkazem,
Leniwe woda opuszcza doły,
A góry ścielą się płazem.

Tego się styru w pogodnej porze
Gdy ujął mężny Sarmata,
Choć go opuścił i wiatr i zorze,
Już wolniej sobie polata.

Wszystko zwyciężysz, łódko szlachetna,
Na ciosy przeciwne twarda;
Statek twój sława uwieczni świetna
Chlubniej niż podróż Blanszarda.

Róża

Różą, mrozem spłodzoną Tryjonu zimnego,
miej, książę, za kolędę od sługi swojego.
Przed wiosną, przed Zefirem Muza ją rozwiła
i mały dar za wielki tobie poświęciła.
Godna rymu jest róża: sam Tytan, gdy wschodzi,
różaną twarz podaje, lubo też zachodzi,
różane lice kryje w oceańskie morze;
różane są tak ranne, jak wieczorne zorze (…)
Róża nam wyraziła nasze krótkie lata,
bo z słońcem na świat wschodzi, z słońcem schodzi z świata,
i w to nieunoszone zwierciadło patrzajcie,
a czasu – póki płynie – radzę, zażywajcie;
potem godzina minie. Gdy kwiatu nie stało,
starej twarzy już będzie z paciorki przystało.
Że między ciernie roście, ma róża przyganę,
skąd, chciwie ją szczypiącym, czyni w palcu ranę;
lecz próżno – tak mieć chciała bogini miłości,
aby żółć przymieszana była do słodkości
i rozkosz sama nigdy. lecz z troską na poły:
tak miód wespół i żądło mają w sobie pszczoły. (…)
Ta róża, która mi się wśród zimy rozwiła,
daj ci, książę, wesołej wiosny gońcem była,
w którejś bodaj prowadził nieskrócone lata
i w pociechach bez smutku tu zażywał świata.
Bogu służyć, a wiek swój prowadzić w radości
nad wszystko – insze rzeczy fraszki i marności.

123456