Epoka literacka: Modernizm

Upał

białe  pomarańczowe  żułte
płyty  trotuaruw  w tańcu
prostytutka  samohud  detektyw
długi kinematograficzny łańcuh
pułobłąkane jasnowidzeńa
jednohwilowyh perspektyw

pańe cedzą pszez słomki mazagran
zaćągńęte w czarne rękawiczki
i uśmiehają śę powłuczyśće
pszehodzącemu artyśće
na czarujące good-by

kwintet na balkońe zagrał
potpourri z m-me butterfly

oglądając śę trwożńe na drogę
po kturej hodźi tłusta i spocona bona
dźeći fortyfikują skwer
białe zdenerwowane pańenki
z czerwonymi wypiekami na tważy
założyły nogę na nogę
oddyhają prędko czekają
może śę kto odważy

tramwaj  auto  fox-terrier

pszybiegł hudy z długimi włosami
muwił groźił wymahiwał sapał
coś tłomaczył coś bardzo uśilńe
nagle zaczął podskakiwać jak piłka
i rozlećał śę jak na złym filmie
zostawiając mdły ńeznośny zapah
i w powietszu dużą pustą dźurę
tramwaj skręćił ńespodźańe z szyn
ńe zważając na gwizdki konstebluw
i potoczył śę w gurę po rynńe
końe służą na dwuh łapah jak pudle
ślepy żebrak w słomianyh sabotah
wzbudzający ogulne wspułczuće
frunął żywcem do ńeba na szczudle
z kina wyszedł autentyczny max linder
w staromodnym angielskim surduće
i pszehodząc szeroką ulicą
wpadł pod pierwszy jadący autobus
ogulńe szanowany profesor x
z british collegium
z głową łysą jak głobus
odpażywszy podeszwy od rozgżanyh płyt
najńespodźewańej zdjął cylinder
i na głowie udał śę do swojego mieszkańa
pszy ul. backer-street

spadła oknem zadyszana goła
spazmowała paanowie paanowie
koła  koła  koła  koła
zatańczyły  zaskakały  zatłukły
aaa  22  na lewo  jeden  zatszymać
zaraz  wszyscy  8  bez czapek
biegł  upadł  wstał  wył
wołał  płakał  kszyczał  tupał

był
upał

 Krakuw w kwietńu 1921

Smutno mi Boże

Przed obłęd moich źrenic szeroko rozwartych
rąk Twych okrutnych dzieła rzucasz jak przekleństwa:
szkliwem złzawionych oczu z przerażenia martwych
patrzę na Twoje wielkie, straszliwe zwycięstwa —
i że Cię w Twych triumfach żadna moc nie zmoże:
 smutno mi Boże.

Patrzę jak idziesz w burzy, wichurach i gradzie
przez nędzne działki roli, wąskich niw pasemka —
a chłop-nędzarz w modlitwie w proch krzyżem się kładzie,
głodna dziatwa przed Tobą jak przed ojcem klęka —
że Ty im chatę palisz i niszczysz w pień zboże:
 smutno mi Boże.

W czarnych dymach fabrycznych: sztandarach żałoby
widzę Twą twarz jak widmo potwornych katastrof.
Szyby kopalń w noc płoną jako żywe groby
morzem srebrnych chryzantem i śmiertelnych astrów —
że w tych światłach ból ludzki i ludzka krew gorze:
 smutno mi Boże.

Słyszałem Twój głos straszny w armat huraganach,
drących ciała człowiecze na sztuki i strzępy —
kiedy bagnet w atakach na żebrach się łamał
i dym gazów trujących nad światem się sępił —
że w Twe imię święcono bagnety i noże:
 smutno mi Boże.

Że w głodzie, w ogniu, wojnie wiejesz ponad ziemią,
jak cień mroczny skrzydłami o bezkresy wsparty —
że topisz nas w powodziach jak miot ślepych szczeniąt
i wyrzucasz trzęsieniem ziemi z grobu, martwych,
milcząc w najdalszym Twoim srebrnym gwiazdozbiorze:
 smutno mi Boże.

Że możesz, o Wszechmocny, dłoni podniesieniem
zatrzymać wszystkie klęski ludzkiego rodzaju —
a Tyś wygnał nas nędznych na śmierć, na cierpienie,
stawiając archanioła z mieczem u wrót raju —
że Cię serce przeklina, bo kochać nie może:
 smutno mi Boże.

Człowiek

Ramiona-m w krzyk wyrzucił do gwiazd
Tyś mi je gwiazd ćwiekami do niebios przybił wkrzyż
Zawisłem ponad światem, nad mrowiem gwarnych miast,
czołem sięgając sfery zaświatów martwych cisz

Zwaliłeś mi na ciemię
potworny gwiezdny strop
do stóp mych przytroczyłeś brzemienną, ciężką ziemię,
cały, niezmierny glob

I oto wiszę rozpięty pomiędzy ziemią a niebem
i trzeszczą stawy moje od wielkich, strasznych mąk
a kiedy wołam: łaknę — karmisz mnie ziemi chlebem
i poisz mnie tęsknotą z kielicha boskich rąk

Zawisłem wkrzyż, w bunt wieczny nad czasem i przestrzenią
ze sercem, co się tłucze jak oszalały dzwon

Gromy mi Twego gniewu koroną skroń płomienią
mą pierś rozorał w bruzdy Twych sępów krzyw szpon

I nigdy już nie przyjdzie dla mnie wyzwolin dzień
nigdy nie skryję źrenic pokorą moich powiek,
jak długo Ty trwał będziesz: wieków olbrzymi Cień
i ja, wydźwigający mym buntem światło: Człowiek

Kto chce bym go kochała

Kto chce bym go kochała, nie może być nigdy ponury
i musi potrafić mnie unieść na ręku wysoko do góry.
Kto chce, bym go kochała, musi umieć siedzieć na ławce
i przyglądać się bacznie robakom i każdej najmniejszej trawce.

I musi też ziewać, kiedy pogrzeb przechodzi ulicą,
gdy na procesjach tłumy pobożne idą i krzyczą.

Lecz musi być za to wzruszony, gdy na przykład kukułka kuka
lub gdy dzięcioł kuje zawzięcie w srebrzystą powłokę buka.

Musi umieć pieska pogłaskać i mnie musi umieć pieścić,
i śmiać się, i na dnie siebie żyć słodkim snem bez treści,

i nie wiedzieć nic, jak ja nie wiem, i milczeć w rozkosznej ciemności,
i być daleki od dobra i równie daleki od złości.

Polska

I cóż powiedzą tomy słowników,
lekcje historii i geografii,
gdy tylko o niej mówić potrafi
krzak bzu kwitnący i śpiew słowików.

Choć jej granice znajdziesz na mapach,
ale o treści, co je wypełnia,
powie ci tylko księżyca pełnia
i mgła nad łąką, i liści zapach.

Pytasz się, synu, gdzie jest i jaka?
W niewymierzonej krainie leży.
Jest w każdym wiernym sercu Polaka,
co o nią walczył, cierpiał i wierzył.

W szumie gołębi na starym rynku,
w książce poety i na budowie,
w codziennej pracy, w życzliwym słowie,
znajdziesz ją w każdym dobrym uczynku.

Rozmowa z sercem

Gdzie odpoczniesz? Na wiślanym piasku
czy na łące naszej, wśród jaskrów?
“Mogę tylko odpocząć w przeszłości”,
Rzekło serce wyraźnie i jasno,
“Mogę tylko odpocząć w przeszłości”,

Ależ jutro pogodniejsze i słodsze!
Nie chcesz wytchnąć w powojennym świecie?
“Już za późno. Gdybym było młodsze!
O, Przeszłości, jak do ciebie wrócić,
O, Przeszłości, jak do ciebie dotrzeć?…”

Serce, serce, musisz się uprościć!
Wpierw niech w tobie rezygnacja zagości,
Po czym raj ci się nowy otworzy.
Serce rzekło: “Biję dla Przeszłości!
Chcecie mnie głodem zamorzyć?”

Serce, uporem grzeszysz!
Serce, błądzisz w tęsknocie!
Choć jest wiele cudów w świecie Bożym,
Wiele dobra pośród wszechrzeczy,
Lecz Bóg dotąd Przeszłości nie stworzył
Jako miejsca powrotów i pociech…

Do prostego człowieka

Gdy znów do murów klajstrem świeżym
Przylepiać zaczną obwieszczenia,
Gdy “do ludności”, “do żołnierzy”
Na alarm czarny druk uderzy
I byle drab, i byle szczeniak
W odwieczne kłamstwo ich uwierzy,
Że trzeba iść i z armat walić,
Mordować, grabić, truć i palić;
Gdy zaczną na tysięczną modłę
Ojczyznę szarpać deklinacją
I łudzić kolorowym godłem,
I judzić “historyczną racją”,
O piędzi, chwale i rubieży,
O ojcach, dziadach i sztandarach,
O bohaterach i ofiarach;
Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin
Pobłogosławić twój karabin,
Bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba,
Że za ojczyznę – bić się trzeba;
Kiedy rozścierwi się, rozchami
Wrzask liter pierwszych stron dzienników,
A stado dzikich bab – kwiatami
Obrzucać zacznie “żołnierzyków”. –
– O, przyjacielu nieuczony,
Mój bliźni z tej czy innej ziemi!
Wiedz, że na trwogę biją w dzwony
Króle z panami brzuchatemi;
Wiedz, że to bujda, granda zwykła,
Gdy ci wołają: “Broń na ramię!”,
Że im gdzieś nafta z ziemi sikła
I obrodziła dolarami;
Że coś im w bankach nie sztymuje,
Że gdzieś zwęszyli kasy pełne
Lub upatrzyły tłuste szuje
Cło jakieś grubsze na bawełnę.
Rżnij karabinem w bruk ulicy!
Twoja jest krew, a ich jest nafta!
I od stolicy do stolicy
Zawołaj broniąc swej krwawicy:
“Bujać – to my, panowie szlachta!”

W malinowym chruśniaku

W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.

Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.

Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała,
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.

I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.

I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,
Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,
Porwałem twoje dłonie — oddałaś w skupieniu,
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.