Twórczość, czyli naszym piórem

0

Witam serdecznie Szanowne Gremium!
0 (0)

 

Z radością przekraczam próg tego wyjątkowego miejsca, gdzie słowa mają duszę, a emocje stają się mostem między sercami.

 

Mam nadzieję, że moje skromne próby uchwycenia chwili w wersach i zdaniach znajdą tu swoje miejsce, a spotkania z Waszą twórczością będą dla mnie inspiracją, wzruszeniem i wewnętrznym światłem.

 

Cieszę się, że mogę być częścią tej poetyckiej rodziny – niech nasze myśli spotykają się w słowie, które niesie ciepło, prawdę i odrobinę magii codzienności.

 

Pozdrawiam Was wszystkich z serca i z nadzieją na piękne literackie

chwile!

(więcej…)

Oceń klikając:
0

***
0 (0)

Być może sensem życia nie jest żaden, hedonistyczny element, który napiera na ludzką świadomość, lecz przeciwnie, nieustanne dążenie do siły, a przeciwności losu, ból i cierpienie, które napotykamy, są wyłącznie cichym reminderem, na temat celu, w jakim tutaj przyszliśmy.

Nieustannie próbujemy się rozdrabniać, różnicować w sposób jak najmniej dotkliwy dla drugiego człowieka, przez co logika nasza staje się miękka i bezużyteczna. Być może wszelki podział społeczny jest bardzo prosty, a wyłącznie najbardziej zniewolony człowiek nie jest w stanie tego podziału zaakceptować, ponieważ nie akceptuje swojej obecnej sytuacji.

Oceń klikając:
water 8622588 640 1

Moment
5 (2)

Czasami to chwila — zapisana między powieką a źrenicą. Przepleciona szalem z deszczu. Seria intymnych zdarzeń, które zasmakowały prawdą.

Wytęskniona i opowiedziana milczeniem serca. Zbyt głośnym, by zagłuszyć pierwotny rytm. Cieliste boa: pragnień, pożądania i czułości.

A pod jego ciężarem — wtedy — to jedno spojrzenie. Zamknięte w pieczęci, wrasta do głębi, by pod stopami, w niszy parkietu, zielenić się słodko-gorzką opowieścią życia.

Nie wiadomo, dokąd ten moment prowadzi. Ku złączeniu ciał, gdy czas pęka, a dłonie odnajdują właściwy ścieg w różnobarwnych splotach szala? Czy może ku zatraceniu — w twórczym akcie wyobraźni? Jakże radosnym i wolnym!

Jego nici wciąż się plączą, a nieuchwytność rozpycha przestrzeń rdzawym płomieniem świateł zza sceny. I oddycha pełną piersią. Żyje.

Być może to wszystko przez deszcz, który smakuje trochę jak proszek z zawilgoconej kurtki. A może przez pasję — wieczny tatuaż — zapisany w tęczówce. I nieważne, ile razy posoli ją upływ lat.

Ten moment wciąż powraca.

11 lipca 2025 r.

Oceń klikając:
1

Pęd
4.5 (2)

  • Zmienność, poszukiwanie, nowość, pęd, próba, są teraz w modzie. Tak że przeciętny człowiek nie ma szans a tym samym czasu by zastanowić się dokąd zmierza i czego pragnie.
Oceń klikając:
ken 1

Przełamanie schematu
4.5 (4)

Przełamanie schematu

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam „Słup ognia” Kena Folletta (czwarta w kolejności wydarzeń, trzecia w kolejności pisania książka sagi „Kingsbridge”) poczułam niedosyt. Follett przyzwyczaił mnie do schematu, a tu został on złamany. Mamy co prawda nadal silne kobiety, tym razem dwie, zaś Alice Willard przypomina Mildred z „Niech stanie się światłość”, mamy dobrego Neda i złego Rollo, ale… nic się nie buduje. Zabrakło mi w książce tradycyjnego celu człowieka, czyli budowania czegoś, co należy po sobie zostawić. Kingsbridge wydaje się być prowincjonalnym miastem, z którego raczej się wyjeżdża niż do którego się przybywa w poszukiwaniu swego szczęścia. Większość wydarzeń rozgrywa się poza miastem. Tu się tylko zagląda.
Czytając „Słup…” po raz drugi szukałam usprawiedliwienia dla autora. Oczywiście, chciał napisać coś innego, bo po poprzednich częściach zarzucano mu schematyzm jak zjawisko negatywne. Tym bardziej, że było to proste… Follett akcję swych powieści umieszcza co dwieście lat. Był wiek dwunasty, czternasty, wychodzi na to, że musi być szesnasty. A jaki jest ten wiek w dziejach Anglii, na terenie której leży oczywiście nasze miasto?
Nie trzeba być znawcą europejskiej historii, by wiedzieć. To czas wielkiego rozłamu w łonie kościoła katolickiego. Król Henryk VIII kłóci się z Watykanem i ogłasza się głową kościoła anglikańskiego (trzeba wielką literą?), a Francuzi odbijają Calais z rąk Anglików. Potem umiera Maria Tudor, a jeszcze potem na tron wstępuje Elżbieta, zaś niejaka Maria Stuart ponad dwadzieścia lat spędza w więzieniu, by skończyć na szafocie. Jeśli do tego dodany zniszczenie hiszpańskiej Wielkiej Armady i podejrzane wyprawy sir Francisa Drake’a, noc świętego Bratłomieja w Paryżu, to mamy ów szesnasty wiek jak na talerzu. Podpalonym talerzu, bo stosy z heretykami płoną w całej Europie. W Kingsbridge też takowy będzie. Ale w obliczu wszystkich wielkich wydarzeń miasto Folletta jest spokojne i ciche. Oczywiście są lokalne potyczki, Jak to między ludźmi bywa.
Mamy więc wytłumaczenie, dlaczego większość wydarzeń rozgrywa się poza miastem. Opisując burzliwe czasy, trudno ominąć główne wydarzenia. Trzeba tylko wysłać wybranych mieszkańców stworzonego przez siebie miejsca, w miejsce owych wydarzeń i uczynić ich bliskimi współpracownikami ważnych osobistości. Można z bliska przyglądać się poczynaniom wielkich tamtego świata i … zinterpretować ich postawę. Bo autor „Słupa…” to właśnie czyni. Czasy, które są znane, pokazuje z własnego, jakże brytyjskiego punktu widzenia. Nie wysila się na wielkie historyczne odkrycia lub wyszukaną ocenę wydarzeń. Anglikanin jest dobry, katolik niekoniecznie, ale nie oznacza to, że można go ot tak bezkarnie zamordować. Nawet za krzywdy doznane w słynną francuską noc.
Zaskakuje natomiast finał. Nie powiem wam jaki. Kiedy Follett pisał „Słup…” był już po napisaniu swej trylogii stulecia, której akcja częściowo rozgrywa się na kontynencie amerykańskim. Zapewne chciał w jakiś sposób połączyć obie wówczas trylogie…. Być może nie przypuszczał, że napisze piątą część sagi o Kingsbridge… „Zbroję światła”…
W mojej biblioteczce czeka na przeczytanie…

Oceń klikając:
pojedynek 0

Pojedynku nie będzie
3 (1)

Pojedynku nie będzie

Nie przypuszczałam, że pisząc recenzje wrócę kiedyś tematycznie do Dzikiego Zachodu. Czasy westernu, Indian i chłopców od krów, zwanych cowboyami, minęły wszak dawno i wydawać by się mogło – bezpowrotnie.
Wychowałam się na literaturze Karola Maya i filmach na motywach jego opowieści. Kultową postacią w latach sześćdziesiątych i kawałka siedemdziesiątych był Apacz Winnetou. Przystojny, dzielny, bohaterski, próbujący pogodzić białych z czerwonymi. Chodzi oczywiście o kolor skóry, nie przekonania historyczno – polityczne…. Jeśli w telewizji pokazywano wówczas film amerykański, marzyliśmy, by był to właśnie western, w którym dobry zawsze zwycięży. Dopiero po przekroczeniu wieku dziecięcego trafiłam na zupełnie inne „indiańskie” opowieści Jamesa Fenimora Coopera, a gdy do kin wszedł „Niebieski żołnierz” (z 1970 roku, polska premiera 1973), Dziki Zachód wiele stracił ze swego romantyzmu. Ale to było kiedyś… to minęło… Tymczasem wśród pozostawionych przez czytelników książek do zabrania trafiłam na tom pierwszy serii „Morgan Kane” – „Pojedynek w Tombstone” autorstwa Louisa Mastersona. Seria wydana przez wydawnictwo Pol – Nordica w latach dziewięćdziesiątych obejmowała kilka mini powieści opowiadających o działalności marshala w tytułowym miasteczku na Dziki Zachodzie. Owi mashale to „mianowani lub wybierani funkcjonariuszami z takimi samymi uprawnieniami i obowiązkami jak policjanci w miastach na wschodzie USA, z tą jednak różnicą, że ich uprawnienia kończyły się na granicy miejscowości”. Czasami wchodzili w kompetencje szeryfów, zwłaszcza kiedy istniało podejrzenie, że takowy szeryf był skorumpowany przez miejscowych rzezimieszków.
Tak więc mini powiastka opowiada właśnie o jedynym sprawiedliwym, który ma zaprowadzić porządek właśnie w tytułowym miasteczku. Wcześniej zrobił to już słynny Wyatt Berry Stapp Earp, ale coś do końca nie zagrało i trzeba po nim poprawić.
Mamy zatem tych złych i tych dobrych. I jedni i drudzy potrafią strzelać. Strzelają więc przez sto dwadzieścia stron. Trupów multum. Indian jest tylko dwóch, oczywiście z najsłynniejszego plemienia czyli Apaczów i pracują po jasnej stronie mocy. Jak się wszystko skończy, wiemy już od początku. Bo skoro książeczka pierwsza z serii, a są potem inne, to główny bohater musi przeżyć. Jest też oczywiście piękna kobieta. Tym razem nie dziewczyna z saloonu, ale dziennikarka, oczywiście z tragiczną przeszłością.
Tekst nie jest znany i nie posiada licznych recenzji. Wcale się nie dziwię. Ot, takie lekkie czytadło, najlepiej do czytania w toalecie, bo nawet w podróży pociągiem nie przyciągnie uwagi. Nie wolno porównać go z opowieściami Karola Maya. To nie przeciwnik odpowiedniej kategorii. Pojedynku nie będzie, bo nie zabija się słabszych. Może zatem czas wrócić do Winnetou i jego białego brata Old Shatterhanda? Trzytomowe wydanie z lat sześćdziesiątych z pożółkłymi kartkami stoi na półce wspomnień…

Oceń klikając: