Twórczość, czyli naszym piórem

robur 0

Przeskoczyć Niagarę
0 (0)

Przeskoczyć Niagarę

Tak, nie sprzeciwiam się powszechnie panującej opinii – „Robur zdobywca. Pan świata.” to słabszy Verne, Juliusz Verne. Ale nadal wizjoner. Może nawet większy niż w swych najsłynniejszych powieściach. Tak, wiem, to co w „Roburze…” już było w słynnych „Dwudziestu milach podmorskiej żeglugi”. Ale czyż kapitan Nemo nie mógł mieć naśladowcy, o bracie nie wspominając?
Verne napisał kilkadziesiąt opowieści, mniejszych lub większych, mądrzejszych lub nie, nie można mu jednak zarzucić braku wyobraźni. W każdej historii widzimy niezwykły geniusz pisarza polegający na tworzeniu przyszłości. Oczywiście przyszłości w jego czasach, na miarę jego wiedzy naukowej i teraźniejszości, w której funkcjonował. Verne, fantazjując, zabiera nas zawsze w przedziwny, jeszcze nie istniejący świat. Tak jest w przypadku Robura, który konstruuje niezwykłą maszynę do latania. Nemo wpływa w głębię oceanów, Robur unosi się w powietrzu. Pragnie pokazać ludziom, że właśnie tam jest pełnia wolności i piękna. Porywa skłóconych ze sobą baloniarzy, by pokazać im swój niezwykły wynalazek. Czy potrafią zrozumieć jego geniusz?
Wyobraźnia pisarza tym razem przekracza granice wszelkich ówczesnych nauk, bo któż wierzył w 1886 roku, że wielotonowe samoloty będą tłoczyły się na niebie i szukały lotniczych korytarzy? Dlatego też vernowski bohater znika. „Robur to nauka przyszłości, może nawet nauka jutra. Co więcej – to gwarancja przyszłości. (…) przyszłość lokomocji powietrznej przypadnie w udziale statkom powietrznym, a nie aerostatom” – wydaje się krzyczeć francuski pisarz. I niech ktoś powie, że nie miał racji, nawet w swej słabszej powieści.
„Pan świata” to kontynuacja opowieści o genialnym konstruktorze. Do tej postaci pisarz wraca pod koniec swojego życia. Książka ukazuje się w 1904 roku, natomiast rok później Juliusz umiera. Tym razem patrzymy na wynalazki innym okiem. Oto człowiek, który przez całe życie zachwycał się cudami techniki, tym razem ma chwilę refleksji. Jego bohater przekracza wszelkie granice techniczne, konstruuje pojazd poruszający się w każdych możliwych okolicznościach. Maszyna lata, pływa, na drogach rozwija niewyobrażalne możliwości. Ale czy kierujący nim człowiek jest odpowiednim człowiekiem? Czy wystarczy zbudować urządzenie, posiadać wiedzę na temat jego wszechstronnego funkcjonowania, by odpowiednio nim kierować? Technika powinna służyć człowiekowi. Każdemu. Nie być głównie motorem do pokazywania własnej wielkości i zastraszania ludzi. Co się może stać, jeśli trafi w nieodpowiednie ręce? Nie, nie. Verne nie jest katastrofistą i żadnej katastrofy nie opisuje. Zostawia nas ze znakiem zapytania.
Och, kochany Julku, ileż miałeś racji dając nam temat do przemyśleń, w tej ponoć słabszej swej opowieści!
„ – Ależ Robur nie był diabłem…
– Nic nie szkodzi – odparła staruszka – Ale równie dobrze mógłby nim być!”
Czy „Pan świata” to ostatni tekst Francuza? Nie wiadomo. Z wiadomości dostępnych w „Wikipedii” wynika, iż była to ostatnia książka wydana za jego życia….

Oceń klikając:
2

Uśmiech
4.3 (3)

Oceń klikając:
0

zgasły brzeg
5 (4)

piasek jeszcze pachnie
wiosennym deszczem

wirująca u jego szyi
zakrywa mgły
wczorajsze i jutrzejsze

zebrane na kamieniu
o wielkości sekundy

przepołowionej lustrem
świetlnej łzy

Oceń klikając:
1000028270 20250627192404141 0

𝟵𝟵 𝗯𝗮𝗹𝗼𝗻ó𝘄 𝗹𝗲𝗰ą𝗰𝘆𝗰𝗵 𝗱𝗼 𝗻𝗶𝗲𝗯𝗮
0 (0)

Za każdym razem z prawdziwym zachwytem wracam do twórczości Magdaleny Witkiewicz, autorki, która nieustannie potrafi mnie zaskakiwać swoją dojrzałością i przemyślaną konstrukcją powieści. Jej najnowsza książka 𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to powieść wyjątkowa, która przeniosła mnie w realia doskonale mi znane, a które na zawsze odcisnęły piętno na historii naszego kraju, czyli okres sprzed stanu wojennego, sam stan wojenny oraz czas tuż po nim. Tym razem Magdalena Witkiewicz zabrała mnie do Gdańska lat osiemdziesiątych. Miasta pełnego sprzeczności, ale też nadziei. Gdańska, który nie tylko patrzy na wydarzenia, lecz sam staje się ich świadkiem i uczestnikiem.

Akcja powieści rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Współczesna Anna przesłuchuje kasetę pozostawioną przez jednego z jej rówieśników, wracając pamięcią do młodości, która, jak to bywa, była trudna i burzliwa, pełna emocjonalnych wzlotów i upadków, a także błędów i życiowych lekcji. To były trudne lata osiemdziesiąte, w których każda decyzja mogła kosztować czyjeś życie, gdzie aresztowania były codziennością, a zniknięcia bez śladu nieodłączną częścią rzeczywistości. Dziś Anna jest już dojrzałą kobietą, nauczycielką z powołania, która z pasją i cierpliwością towarzyszy swoim uczniom na każdym kroku. Jej dni wypełniają lekcje i rozmowy z młodzieżą oraz momenty zadumy nad tym, jak bardzo zmienił się świat od czasów jej młodości.

𝑁𝑖𝑒 𝑑𝑎 𝑠𝑖ę 𝑤𝑦𝑚𝑎𝑧𝑎ć 𝑧 ż𝑦𝑐𝑖𝑎 𝑡𝑒𝑔𝑜, 𝑐𝑜 𝑏𝑦ł𝑜. 𝐼 𝑏𝑎𝑟𝑑𝑧𝑜 𝑤𝑎ż𝑛𝑒, ż𝑒𝑏𝑦 𝑡𝑒𝑔𝑜 𝑛𝑖𝑒 𝑟𝑜𝑏𝑖ć. 𝐵𝑜 𝑧 𝑝𝑒ł𝑛ą ś𝑤𝑖𝑎𝑑𝑜𝑚𝑜ś𝑐𝑖ą, 𝑐𝑜 𝑤𝑦𝑑𝑎𝑟𝑧𝑦ł𝑜 𝑠𝑖ę 𝑤 ż𝑦𝑐𝑖𝑢, 𝑚𝑢𝑠𝑖𝑠𝑧 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑒ż 𝑛𝑎𝑑𝑎𝑙 ż𝑦ć.
Anna, szukając w garażu pudełek na ozdoby świąteczne, natrafia na jedno, które nieoczekiwanie staje się drzwiami do przeszłości. Do czasów liceum, kiedy w Polsce najpierw zajaśniała gwiazda nadziei, by potem brutalnie zostać zdeptaną buciorami ZOMO. To był czas buntu, ale też prześladowań, których symbolem stał się człowiek w mundurze i ciemnych okularach. Młodzież próbowała na swój sposób demonstrować niezgodę, wierząc, że coś się zmieni. Nie miała pałek ani mundurów, nie nosiła ciężkich butów, ale miała ciszę, muzykę i wiarę.

W tych trudnych czasach pomagała myśl, że komuś powierzają swoje problemy, oddają je, by się nimi zajął. Na cichych przerwach w szkole wiedzieli jedno: jeszcze nie przegrali. To były dni, gdy po ulicach przetaczały się czołgi, gdy przed godziną milicyjną trzeba było być w domu. Każde nieopatrznie wypowiedziane słowo mogło skończyć się więzieniem, za poglądy internowano ludzi, z których wielu nigdy nie wróciło do domu.

Dla współczesnych młodych ludzi tamten czas to odległa historia, jedna z niechlubnych kart w dziejach Polski, o której niewiele się mówi. Brakuje osobistych wspomnień, w domach nie słychać już tych opowieści. Jeśli nie przejmą pamięci od starszych, temat zniknie. A przecież to wciąż historia żywa, budząca emocje. Nie wszyscy chcą o niej mówić. Ani ofiary, ani sprawcy.

Jestem tym pokoleniem, które pamięta stan wojenny. Wojnę reżimu z własnym narodem, prowadzoną na rozkaz przyjaciół ze Wschodu. Czasy gdy milicja uczyniła ze ścigania obywateli swoją zabawę. Magdalena Witkiewicz ukazuje ten czas oczami Władka i Anny. On, młody, zdolny artysta, zaangażowany w działalność podziemia, kolportujący ulotki i nielegalne gazety. Ona, zakochana we Władku i choć polityka jej nie interesowała, siłą rzeczy została wciągnięta w wir wydarzeń.

Spojrzenie Władka na tamtą rzeczywistość autorka oddała w formie jego pamiętnika nagranego na kasecie, którą po latach odtwarza Anna. Tajemnice i niewyjaśnione sprawy kładą się cieniem na dorosłym życiu przyjaciół, zwłaszcza Anny. Przez lata dźwigała ciężar sekretów, a taśma uświadamia jej, że każdy coś ukrywał.

Wspomnienia wracają, choć Anna nie chciała już tam zaglądać. Może właśnie nadszedł czas, by odkurzyć przeszłość i ją przepracować. Wraca do lat osiemdziesiątych, gdy była uczennicą pierwszej klasy liceum. Pokolenie młodych szukało wtedy ujścia dla emocji we włamaniach, bójkach, a dziewczyny wiązały się z marynarzami zza żelaznej kurtyny. Nie chodziło o pieniądze, to był desperacki bunt, potrzeba adrenaliny, namiastka wolności. Próba oswojenia rzeczywistości, w której liczył się spryt, wygląd i umiejętność przyciągania odpowiednich ludzi.

Wtedy nikt nie mówił o emocjach. Słowo „depresja” nie istniało w codziennym języku. Każde pogorszenie nastroju uznawano za fanaberię. Anna wiedziała, co robi Władek, choć nie chciała o tym mówić ani tego rozumieć. On nie chciał jej tym obciążać. Uzdolniony plastycznie chłopak, rysował karykatury polityków, potem ozdabiał nimi gazetki kolportowane przez podziemie. To dawało mu nadzieję i skrzydła. Anna, gdy poznała prawdę, była przerażona. Ukochany stąpał po cienkim lodzie, ale on twierdził, że kto nie ryzykuje, nie żyje naprawdę. Ona wolała być jak kameleon, dostosować się do realiów. On nie chciał.

Większość młodych skupiała się na nauce, planowała przyszłość, spędzała czas na rozmowach o książkach i filmach. Żyli światem klasówek i randek, a nie donosów i podsłuchów. Polityka wdzierała się do ich życia mimo woli. To miłość do Władka wciągnęła Annę w sam środek wydarzeń. Ci, którym udało się wyjechać zza żelaznej kurtyny, najczęściej już nie wracali. Jak matka Władka.

𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to opowieść o tym, jak łatwo przekroczyć granicę między człowiekiem a potworem. Jak władza potrafi przemienić zwykłego chłopaka w kata. Autorka stawia pytania: czy w każdym z nas tkwi zło? Czy wystarczy tylko pozwolenie, by uderzyło z całą mocą? Jak łatwo przesunąć granicę między dobrem a złem, aż w końcu zostanie daleko za nami.

Czytając tę historię miałam wrażenie że ZOMO było dla niektórych chłopaków z kompleksami swoistą przystanią, bo mundur dawał im poczucie siły i bezkarności. Czy ci, którzy skatowali Władka, wykonywali tylko rozkazy? A może władza upoiła ich do reszty? Władek cudem przeżył dzięki mamie Anny i zespołowi lekarzy. Ania nie wiedziała, że jej mama była zaangażowana w działalność przeciwko władzy i pomagała ofiarom pobitym przez ZOMO, podczas gdy ona sama trzymała się z dala od polityki.

Dla Władka zaczyna się trudny czas, bo rany były nie tylko fizyczne. „The best of 80’s” to historia Władka, jego decyzji i ich konsekwencji. Anna rozpacza, gdy Władek od niej się odsunął, ale Andrzej ich wspólny przyjaciel, był przy Ani zawsze. Nie oczekiwał niczego, po prostu był. Czy tak właśnie wyglądała dojrzała miłość? Władek natomiast wydaje się niedojrzały, zapatrzony w ideały. Z walki o wolność uczynił cel życia. Nie dał szansy miłości, nie sprawdził, co by było, gdyby. Zdecydował sam i zapłacił najwyższą cenę.

Nie wiadomo, co wpłynęło na jego decyzję. Czy rozmowa z ojcem Ani tuż po pobiciu? Czy porzucenie przez matkę i upadek ojca po internowaniu złamały mu ducha? A może to Anna, która tak łatwo z niego zrezygnowała? Wszyscy znali Władka, ale nikt go tak naprawdę nie znał.

Te wydarzenia ukształtowały Annę. Została nauczycielką, ale w uczniach widziała nie rozwydrzonych nastolatków, lecz ludzi. Magdalena Witkiewicz pokazuje kontrast między szkołą dawniej a dziś, gdy Anna sama uczy i wciąż pamięta tamten czas. Ujęła mnie jej postawa. Szanuje ucznia, bo wie, że szacunek działa w obie strony.
𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to piękna, poruszająca opowieść o życiowych zakrętach, decyzjach i ich cenie. Emocjonalna podróż w czasy, które doskonale pamiętam. Przeżywałam ból i rozpacz bohaterów, ich radości i tragedie. I wiem jedno. To historia, która zostanie w moim sercu na długo.

Zanim usiadłam do napisania tej recenzji, potrzebowałam czasu, by poukładać myśli i oddać całe bogactwo oraz wartość tej wyjątkowej powieści. Ta książka w pewnym sensie jest także o mnie, o czasach, w których przyszło wtedy żyć. Jestem częścią pokolenia, które przeżyło i zobaczyło naprawdę wiele. Ludzie urodzeni w latach sześćdziesiątych wychowywali się w epoce Gierka, chodzili do szkoły w latach siedemdziesiątych, zakładali rodziny w latach osiemdziesiątych i pracowali w czasach przełomu. Dorastali w świecie analogowym, a dorosłość przyszło im przeżywać już w rzeczywistości cyfrowej. Są jak tajemnicza formuła ludzkości, której znaczenie trudno jednoznacznie wyrazić.

To pokolenie doświadczyło więcej niż jakiekolwiek inne w historii człowieka, zarówno w wymiarze społecznym, jak i emocjonalnym. A mimo wszystko potrafiło się odnaleźć, zaadaptować, zrozumieć zmiany i nauczyć się żyć od nowa. Cicho, bez rozgłosu, ale z wewnętrzną siłą.

Dlatego dziś chcę wyrazić swój podziw i wdzięczność wobec tych, którzy byli i są częścią tego niezwykłego pokolenia. Pokolenia, które nie przestało wierzyć w człowieka, choć samo wielokrotnie zostało wystawione na próbę. Pokolenia, które pozostaje niepowtarzalne.

Na osobną uwagę zasługuje posłowie autorki oraz niezwykła inicjatywa, z którą wiąże się książka. To piękny, emocjonalny tekst, który chwyta za serce. Autorka dzieli się w nim historią powstawania książki i opowiada, skąd wziął się pomysł na wplecenie w fabułę motywu piosenki niemieckiej wokalistki Neny „𝟿𝟿 𝐿𝑢𝑓𝑡𝑏𝑎𝑙𝑙𝑜𝑛𝑠”. Zachęca, by pomagać z serca, bo kiedy czynimy dobro, ono do nas wraca. Smutek traci na sile, a serce staje się lżejsze. Podkreśla, że to niesamowite, ile możemy zyskać, dając innym coś od siebie. Na zakończenie pozostawia piękne motto, przesłanie, które zostanie w pamięci.: 𝐽𝑒ś𝑙𝑖 𝑗𝑒𝑠𝑡 𝑐𝑖 ź𝑙𝑒 – 𝑧𝑟ó𝑏 𝑐𝑜ś 𝑑𝑜𝑏𝑟𝑒𝑔𝑜. 𝑃𝑜𝑚óż 𝑘𝑜𝑚𝑢ś, 𝑢ś𝑚𝑖𝑒𝑐ℎ𝑛𝑖𝑗 𝑠𝑖ę 𝑑𝑜 𝑘𝑜𝑔𝑜ś, 𝑝𝑜𝑑𝑎𝑗 𝑟ę𝑘ę. 𝐵𝑜 𝑑𝑜𝑏𝑟𝑜, 𝑘𝑡ó𝑟𝑒 𝑑𝑎𝑗𝑒𝑚𝑦, 𝑧𝑎𝑤𝑠𝑧𝑒 𝑑𝑜 𝑛𝑎𝑠 𝑤𝑟𝑎𝑐𝑎. 𝐼 𝑠𝑝𝑟𝑎𝑤𝑖𝑎, ż𝑒 𝑛𝑎𝑔𝑙𝑒 ś𝑤𝑖𝑎𝑡 – 𝑐ℎ𝑜ć𝑏𝑦 𝑛𝑎 𝑐ℎ𝑤𝑖𝑙ę – 𝑠𝑡𝑎𝑗𝑒 𝑠𝑖ę 𝑗𝑎ś𝑛𝑖𝑒𝑗𝑠𝑧𝑦.

List od autorki, jaki otrzymałam wraz z książką, zawiera numer konta bankowego 𝑷𝒐𝒎𝒐𝒓𝒔𝒌𝒊𝒆𝒋 𝑭𝒖𝒏𝒅𝒂𝒄𝒋𝒊 𝑯𝒐𝒔𝒑𝒊𝒄𝒋𝒖𝒎 𝒅𝒍𝒂 𝑫𝒛𝒊𝒆𝒄𝒊. To samo konto znajduje się także na końcu książki. W kopercie znajdował się balonik. Autorka zachęca, bym wypuściła go w niebo, dla kogoś, kto był dla mnie ważny. Wiem, dla kogo on będzie. Dla naszego syna. Poleci hen daleko. Dla jego pamięci, dla wdzięczności, że był, dla nadziei, że się kiedyś spotkamy. Niech ten wiatr poniesie dobro dalej.

Ta historia nie ma jeszcze zakończenia. Pojawi się ono w drugiej części 𝑾𝒊𝒂𝒕𝒓𝒖 𝒐𝒅 𝒎𝒐𝒓𝒛𝒂. 𝑺𝒛𝒕𝒊𝒍.

𝟿𝟿 𝑏𝑎𝑙𝑜𝑛ó𝑤 𝑛𝑎 𝑛𝑖𝑒𝑏𝑖𝑒, 𝐾𝑎ż𝑑𝑦 𝑐ℎ𝑐𝑖𝑎ł𝑏𝑦 𝑗𝑒 𝑚𝑖𝑒ć. 𝑆𝑧𝑦𝑏𝑢𝑗ą 𝑛𝑎𝑑 ℎ𝑜𝑟𝑦𝑧𝑜𝑛𝑡𝑒𝑚, 𝐺𝑑𝑧𝑖𝑒ś 𝑑𝑎𝑙𝑒𝑘𝑜, 𝑎ż 𝑝𝑜 𝑘𝑟𝑒𝑠. 𝟿𝟿 𝑏𝑎𝑙𝑜𝑛ó𝑤 𝑤ę𝑑𝑟𝑢𝑗𝑒, 𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑗𝑒 𝑛𝑖𝑒𝑠𝑖𝑒 ℎ𝑒𝑛, 𝑤𝑦𝑠𝑜𝑘𝑜. 𝑁𝑖𝑘𝑡 𝑛𝑖𝑒 𝑤𝑖𝑒, 𝑔𝑑𝑧𝑖𝑒 𝑠𝑖ę 𝑧𝑎𝑡𝑟𝑧𝑦𝑚𝑎𝑗ą, 𝑀𝑜ż𝑒 𝑤𝑝𝑎𝑑𝑛ą 𝑤 𝑡𝑤𝑜𝑗𝑒 𝑟ę𝑐𝑒. – fragment tłumaczenia jednego z największych niemieckich hitów lat 80., który podbił świat chwytliwą melodią i antywojennym przesłaniem.

Oceń klikając:
ostatni 1 0

Najsmutniejsza książka świata….
5 (1)

„Najsmutniejsza książka świata…”

Najsmutniejsza książka świata…. Tak napisał o „Ostatnim brzegu” Nevila Shute’a jeden z czytelników. Miał rację. Po wielu, wielu latach nareszcie dotarłam do przedziwnej opowieści o czasach przyszłych, ale już minionych… Bo u mnie najpierw był film… Taki czarno – biały z 1959 roku… mój rówieśnik… W rolach głównych wielkie gwiazdy Peck, Gardner, Astaire, Perkins… Fabuła niezwykła, zwłaszcza jeśli oglądało się go w latach osiemdziesiątych…. Akcja rozgrywa się w 1964, w świecie zniszczonym przez wojnę atomową…. Chmura radioaktywnego pyłu zbliża się do ostatniego kontynentu − Australii…. Kiedy kręcono film, był to jeszcze czas przyszły…. Kiedy go oglądałam – przeszły…. Wojna atomowa jeszcze nie wybuchła…
Film powalił mnie na kolana. Długo, długo nie wiedziałam, że jest też książka. Zabierając się za czytanie zastanawiałam się, czy słowo pisane wywrze na mnie podobne wrażenie…
Swa powieść Shute wydał w 1957 roku. Wówczas miała cechy powieści science – fiction. Przepowiadała wojnę atomową na półkuli północnej, ale miała ona rozegrać się praktycznie zaraz, teraz, bo w roku 1962. Znając historię wiemy, iż strach przed użyciem przez człowieka broni jądrowej paraliżuje ludzkość od czasów zrzucenia bomby na japońskie miasta. Dziś też politycy w cieniu gabinetów owalnych, kwadratowych i okrągłych licytują się, kto ma więcej głowic, kto je podrzuci, zrzuci i użyje. Ludzie, zwani zwykłymi, nie mają wiele do gadania. I właśnie o takich ludziach jest „Ostatni brzeg”.
Mieszkają w Australii, ostatnim miejscu, do którego dotrze radioaktywna chmura. Obserwujemy ostatnie pół roku ich życia. Nie ma dla nich ratunku. Umrą w cierpieniach powaleni ciężką chorobą. Tak jak wymarł już pozostały świat. Jak żyć ze świadomością zbliżającej się nieuchronnej śmierci? Czy jest jeszcze miejsce na jakiekolwiek emocje? Wyścig samochodowy? Czemu nie. Pewnie lepiej zginąć w wypasionym wyścigowym wozie niż zdychać z bólu. Miłość? Nie będzie zdradą? Może tamta ukochana w tym amerykańskim mieście jeszcze żyje? Posadzić sadzonki kwiatów? Wiosną wzejdą. Jak to nie będzie już żadnej wiosny? Będzie, tylko nas nie będzie. Pozostaje alkohol. Tak łatwo się upić i zapomnieć…
Jest niby tak zwyczajnie. Dzieci rosną. Słońce wstaje. Ktoś ma jeszcze trochę benzyny i jedzie samochodem. Łódź podwodna rusza w swój ostatni rejs.
Praktycznie suchy, beznamiętny styl powieści sprawia, iż cały czas jest nam smutno. Ludzie robią coś, bo coś robić trzeba. Zarówno bohaterowie książki, narrator i czytelnik wiedzą, że to już koniec. Zaraz nie będzie nikogo. Świat pozostanie pusty. Cichy. Głuchy. Niemy.
Zarówno książka, jak i film, pod koniec lat pięćdziesiątych miały być ostrzeżeniem dla ludzkości. Pokazaniem, że koniec świata to nie sprawa Boga, lecz człowieka. Od tamtych czasów człowiek nie nauczył się niczego. Nadal walczy z człowiekiem w imię czegoś, co nazywa ideami.
Bohaterowie „Ostatniego brzegu” nie brali udziału w wojnie. Nie dotyczyła ich. A jednak umierają. Bo…. „ Bywają takie idiotyzmy, których nie da się po prostu przerwać. To znaczy, jeżeli paręset milionów ludzi decyduje, że ich honor narodowy wymaga, żeby rzucali bomby (…) na swego sąsiada, przecież nie bardzo ty czy ja możemy temu zaradzić. Nadzieja byłaby tylko w przypadku, gdyby ich się zaczęło uczyć rozumu” – pisze w 1957 roku Nevil Shute…
Smutno….

Oceń klikając: