Franka0 (0)
Falując fuknął na fartuch Franki
Franek Falus co lubił fanki.
miejsce poetów, pisarzy, twórców
Falując fuknął na fartuch Franki
Franek Falus co lubił fanki.
𝑍𝑎𝑚𝑔𝑙𝑜𝑛𝑒 trafiło do mnie za pośrednictwem Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl Książka ta jest debiutem autora i naprawdę wzbudziła we mnie skrajne emocje, od zachwytu, przez irytację, aż po ponowny zachwyt. Nie jest to powieść z tych najchudszych, ponieważ Marcel Frątczak rozrysował swoją historię na ponad 500 stronach, a dodatkowym utrudnieniem podczas lektury była drobna czcionka, która przy moich problemach ze wzrokiem okazała się sporym wyzwaniem. Bywały momenty, gdy ta opowieść całkowicie mnie pochłaniała, ale zdarzały się też takie, kiedy przegrywała ze zmęczeniem i snem. Marcel Frątczak, autor tej powieści, to łodzianin z krwi i kości. Wychował się na Starym Widzewie, w chwili debiutu mieszkał na Bałutach, a Łódź, miasto mroczne i pełne sprzeczności, stała się nie tylko tłem, ale i bohaterką opowieści. Choć sam przyznaje, że w kryminale czuje się jeszcze jak gość, to właśnie ten gatunek okazał się dla niego naturalnym językiem do snucia historii o bohaterach 𝑍𝑎𝑚𝑔𝑙𝑜𝑛𝑒𝑔𝑜. Studiował romanistykę i filmoznawstwo, co widać w sposobie, w jaki konstruuje narrację, barwnie, filmowo, z wyczuciem rytmu i obrazowości. I choć bywa, że ten styl ciąży, to nie sposób odmówić mu literackiego talentu. To debiut z charakterem, z którego wyłania się głos, jeszcze nieoszlifowany, ale bez wątpienia wart usłyszenia.
Agata Kryspin, dziennikarka śledcza, oraz Michał Dziedzic, prywatny detektyw i były policjant, poznali się przypadkiem u Szymona Jastrzębskiego, na zaproszenie jego asystentki. Młody mężczyzna oferuje im ogromne pieniądze za odnalezienie chłopaka, który zaginął dwa lata wcześniej. Agata odmawia, bo nie ufa ludziom, którzy chcą ją wynająć, a dodatkowo ma własne plany, chce napisać książkę. Michał z kolei chętnie przyjąłby oferowaną gotówkę, ale para zleceniodawców znika równie tajemniczo, jak się pojawiła. To wystarczyło, by detektyw poczuł zaintrygowanie i postanowił sam odszukać Agatę, by zaproponować jej wspólne śledztwo.
Szybko dochodzą do podobnych wniosków. Czas Jastrzębskiego się kończył, a jego prawdziwa tożsamość budziła poważne wątpliwości. Domyślają się, że coś mu groziło, a sam Jastrzębski wraz z kobietą po prostu zapadli się pod ziemię. Michałowi udaje się ustalić, kim był zaginiony chłopak. Nazywał się Adrian Nadzieja. Dwa lata to dużo czasu . Chłopak mógł wyjechać i nie chcieć być odnalezionym, równie dobrze mógł zostać zamordowany. Ustalenie tego po takim czasie graniczy z cudem. Wszyscy zapamiętali tylko jedną rzecz z dnia jego zniknięcia, gęstą, niecodzienną jak na tę porę roku mgłę. Wyszedł z domu i przepadł, a co najbardziej uderzające, nikt przez te dwa lata go nie szukał.
Detektyw za wszelką cenę chce odkryć prawdę, czy chłopak żyje, czy też padł ofiarą zbrodni. Wierzy, że z Agatą mogą stworzyć niezły duet. Michał ma zmysł analityczny i lubi rozwiązywać zagadki, a Agata potrafi docierać do ludzi, rozmawiać z nimi i zdobywać ich zaufanie. Kobieta okazuje się dociekliwa, a z jej ustaleń powoli wyłania się portret Adriana. Chłopaka zagubionego, niespokojnego, który próbował nieustannie coś komuś udowodnić. Był świetnie zapowiadającym się studentem prawa, zdobył uznanie wykładowców dzięki swojej pracowitości. W wakacje postanowił dorobić, by móc kontynuować naukę, ale ta praca okazała się jego zgubą. Nagły przypływ pieniędzy sprawił, że zaczął wydawać więcej niż zarabiał, co wciągnęło go na przestępczą ścieżkę.
Nadużywanie angielskich słówek, zwłaszcza na początku książki, zupełnie nie przypadło mi do gustu. Ta moda, która coraz częściej wkrada się do języka polskiego, zamiast wzbogacać przekaz, jedynie mnie irytowała. W słownictwie Agaty takich wstawek było wyjątkowo dużo, co tylko pogłębiało moje zniechęcenie. Odniosłam wrażenie, że autor jest wielbicielem muzyki i przykłada do niej ogromną wagę, bo niemal za każdym razem, gdy bohaterowie trafiali do pubu, pojawiała się informacja o tym, co akurat leciało z głośników. Chwilami miałam wrażenie, że ta muzyka staje się ważniejsza od prowadzonego śledztwa. Być może w ten sposób autor próbował podkreślić, kim była Agata, zanim została dziennikarką. Nieustannie akcentuje jej upodobania muzyczne, co pozwalało mi sądzić, że również swoje własne.
Do mankamentów tej powieści zaliczyłabym jej sporą objętość i drobną czcionkę, choć doceniam krótkie, zwięzłe rozdziały, które nieco rekompensują te niedogodności. Początek powieści wydał mi się nieco chaotyczny, jakby autor miał pomysł na fabułę, ale nie do końca wiedział, jak ją zainicjować, by od razu przyciągnąć uwagę czytelnika. Wydarzenia przedstawione na początku wydały mi się mało prawdopodobne, jednak w miarę zagłębiania się w historię przestałam zwracać uwagę na te szczegóły, które początkowo mnie raziły.
Doceniam fakt, że autor nie uległ modzie na schematy rodem z zagranicznych produkcji. Zamiast szalonego tempa i sensacyjnych zwrotów akcji proponuje inteligentne, precyzyjnie poprowadzone śledztwo, w którym nie ma przypadkowości. Każdy trop, każda zdobyta informacja wypływa z logicznej i konsekwentnej pracy bohaterów, którzy działają poza policyjnymi strukturami. Dzięki temu opowieść zyskuje na autentyczności, a Adrian, zamiast pozostać jedynie nazwiskiem na liście zaginionych, zaczyna nabierać kształtów. Z kart powieści powoli wyłania się jego obraz człowieka z krwi i kości, a nie nazwiska w rejestrze zagubionych.
Dla mieszkańców Łodzi dodatkową atrakcją może być spacer śladami bohaterów po znanych ulicach i zaułkach. Dla mnie, osoby nieznającej miasta, te fragmenty raczej nużyły i dodatkowo spowalniały już i tak niespieszną akcję.
Zdecydowanie najwięcej uwagi autor poświęcił kreacji Agaty. Michał był tutaj bardziej tłem. Agata została przedstawiona w niezbyt korzystnym świetle. Wyrachowana, skupiona na sobie, traktująca ludzi instrumentalnie, niezdolna do stworzenia bliskiej więzi emocjonalnej. Jej związek z partnerem był relacją jednostronną, dziecko oddała siostrze, a bliskości szukała tam, gdzie nie powinna. Dla niej seks był substytutem więzi. Z kolei Michał nie potrafił utrzymać trwałej, prawdziwej bliskości z kobietami, wolał koncentrować się na śledztwie.
Agatę i Michała nie łączy praktycznie nic. Różnią się priorytetami, spojrzeniem na świat, nawet nie darzą się sympatią. Autor odrzucił możliwość flirtu między nimi. Zamiast współpracy pojawia się rywalizacja. Kto szybciej coś odkryje, kto nad kim zyska przewagę. Przestali działać razem, każdy idzie własną ścieżką. Śledztwo staje się dla nich nie tylko misją, ale i terapią, rozliczeniem z własną przeszłością. Adrian nie miał rodziny, matka alkoholiczka nią dla niego nie była. Chłopak wychował się na zdegradowanym osiedlu, nosił w sobie kompleksy i marzył o wyrwaniu się z szarości i codzienności. Agata i Michał podążają jego śladami, szukając nie tylko jego samego, ale i odpowiedzi na własne pytania.
W pewnym momencie fabuła skręca w stronę świata narkotyków, dilerów i uzależnionych. Autor słusznie pokazuje, że każdy narkotyk, szczególnie dla młodego człowieka, stanowi śmiertelne zagrożenie. Rodzi się jednak pytanie, czy tylko dla młodego? Czy dorosły, który sięga po używki świadomie, jest na nie bardziej odporny?
Niestety im bliżej końca, powieść dłużyła mi się coraz bardziej. Mimo że autor zadbał o detale i styl, z czasem książka stała się dla mnie zbyt rozwleczona. Gdy Agata wbrew ostrzeżeniom Michała rusza do mieszkania Konrada, wydawało się, że ta historia jest o krok od rozwiązania. Niestety rodzą się kolejne pytania. A może Adrian wcale nie zaginął? Może nie chce być odnaleziony?
𝑍𝑎𝑚𝑔𝑙𝑜𝑛𝑒 to nie jest klasyczny kryminał, raczej dramat psychologiczny z elementami śledztwa. Smutna, gęsta od emocji opowieść o zagubionych ludziach. Śledztwo prowadzone z mozołem, ale konsekwentnie. Każda nitka prowadzi dokądś, łączy się z inną, tworząc misterną strukturę. Końcówka, zamiast domknąć historię z przytupem, rozmywa się w przegadanym stylu. Zabrakło pazura. Styl eksperymentalny nie zadziałał.
Czy mgła uniosła się na tyle wysoko, bym dostrzegła to, co chciałam? Raczej nie. Książka mnie zmęczyła. Od trzeciej części zaczęłam czuć przesyt. Dialogi stawały się powtarzalne, z irytującym zwrotem „co nie” na końcu każdej niemal wypowiedzi. Autorowi nie można odmówić pomysłu i umiejętności, ale moim zdaniem chciał powiedzieć zbyt wiele na raz.
Mimo wszystko uważam, że 𝑍𝑎𝑚𝑔𝑙𝑜𝑛𝑒 to książka warta uwagi. Nie dla każdego, ale dla tych, którzy nie oczekują fajerwerków, a wolą śledztwo oparte na psychologii i mozolnej pracy. Dla tych, którzy cenią detale, głębię i autorską wizję. To nie porywający thriller, lecz spokojna, duszna opowieść, która niczym mgła osiada na czytelniku, wciągając w atmosferę niepokoju i niedopowiedzeń, gdzie emocje miały większe znaczenie niż spektakularne zwroty akcji. Jeśli tylko nie zniechęci Was jej długość, drobna czcionka i powolne tempo, to warto dać jej szansę. Bo to nie książka o zbrodni, ale o człowieku i jego zagubieniu.
Adrian, choć nie był święty, zasługiwał na to, by go odnaleźć. Autor pokazuje, że każde zaginione życie ma wartość. Książka momentami mnie irytowała, ale nie mogłam jej odłożyć. Wciągała, mimo powolnego tempa. Miała w sobie coś absorbującego. Doceniam ogrom pracy, jaki autor włożył w jej napisanie, ale gdy w końcu ujawnia, kto stoi za szajką narkotykową, nie poczułam zaskoczenia. Poczułam ulgę.
[…] 𝑐𝑧ł𝑜𝑤𝑖𝑒𝑘 𝑗𝑒𝑠𝑡 𝑡𝑤ó𝑗 𝑤 𝑐ℎ𝑤𝑖𝑙𝑖, 𝑤 𝑘𝑡ó𝑟𝑒𝑗 𝑝𝑜𝑧𝑛𝑎𝑠𝑧 𝑎𝑙𝑏𝑜 𝑗𝑒𝑔𝑜 𝑛𝑎𝑗𝑤𝑖ę𝑘𝑠𝑧𝑒 𝑝𝑟𝑎𝑔𝑛𝑖𝑒𝑛𝑖𝑒, 𝑎𝑙𝑏𝑜 𝑗𝑒𝑔𝑜 𝑛𝑎𝑗𝑤𝑖ę𝑘𝑠𝑧ą 𝑠ł𝑎𝑏𝑜ść. 𝐾𝑖𝑗 𝑖 𝑚𝑎𝑟𝑐ℎ𝑒𝑤𝑘𝑎. 𝑁𝑖𝑐 𝑝𝑟𝑜𝑠𝑡𝑠𝑧𝑒𝑔𝑜.Egipt od zawsze rozpala wyobraźnię. To miejsce pełne znaków, symboli i tajemnic, które od wieków kuszą marzycieli, odkrywców i ludzi wrażliwych na piękno przeszłości. W takiej właśnie scenerii, na styku tego, co duchowe i historyczne, rozpoczyna się opowieść o uczuciu, które dojrzewa na tle wielkiej historii. Wiktoria Gische w swojej nowej powieści prowadziła mnie przez świat fascynacji, lęku i miłości. Wszystko zaczyna się od spotkania dwojga młodych ludzi i papirusu, który skrywa więcej niż tylko słowa. W tle przemyka cień nadchodzącej wojny, zmieniającej wszystko, co znane i bezpieczne.
Czytając pierwszy tom dylogii 𝑀𝑖ł𝑜ść, 𝑤𝑜𝑗𝑛𝑎 𝑖 𝑡𝑎𝑗𝑒𝑚𝑛𝑖𝑐𝑎 𝑝𝑎𝑝𝑖𝑟𝑢𝑠𝑢 poczułam głębokie wzruszenie i ogromny podziw dla autorki. Z każdą stroną historia Lei wnikała we mnie coraz mocniej, poruszając struny, o których istnieniu prawie zapomniałam. Ta opowieść otworzyła przede mną świat, który wcześniej znałam jedynie powierzchownie, a jednocześnie poruszyła moje serce i nawiązała nić porozumienia z moją wrażliwością.
Zachwycił mnie język tej prozy, piękny i dojrzały, niosący emocje, które zostają na długo po zamknięciu książki. Doceniam też ogrom wiedzy, którą autorka dzieli się z taktem i wyczuciem, nie przytłacza, ale otwiera oczy na to, co nieznane, zapomniane, a przecież tak ważne. Obraz okupowanego Krakowa, bohaterowie z krwi i kości, decyzje podejmowane pod presją lęku i miłości, wszystko to tworzy opowieść, która zostaje w myślach i sercu na długo.
Myślę, że kiedyś nie potrafiłabym jeszcze docenić takiej historii. Może jako młoda dziewczyna nie odnalazłabym w niej niczego dla siebie. Dziś, z bagażem doświadczeń i większą dojrzałością, czuję, że właśnie takie powieści dają mi najwięcej. Otwierają drzwi do przeszłości, uczą empatii, pokazują ludzką twarz historii, której przez lata nie chciałam poznawać z podręczników. Teraz chłonę ją z pasją i wdzięcznością, odnajdując w niej nie tylko dramat, ale też siłę, miłość i nadzieję.
Drugi tom zapowiada się równie poruszająco. Serce ściska mi się na myśl o niebezpieczeństwie, które zbliża się do Lei i Merlina. Czuję niepokój, ale też ogromną ciekawość. Chcę wiedzieć, co skrywa tajemniczy papirus, ale przede wszystkim pragnę być przy bohaterach w ich walce o przetrwanie, o prawdę, o miłość. Chcę przeżyć z nimi każdą chwilę, nawet tę najtrudniejszą.
Początek powieści może zmylić. Opisywane zdarzenia tuż po śmierci króla Setiego I, czyli około 1279 roku w Egipcie, mogłyby sugerować, że to powieść przygodowa. Dwóch patriarchów weszło w posiadanie tajemniczej mapy, na której zaznaczono miejsce ukrycia ogromnego skarbu. Wiedząc, że działają wbrew prawu, postanowili schować mapę w niedokończonym grobowcu i zabrać ją podczas pogrzebu króla Setiego. Spisek jednak został odkryty, a za zdradę groziła im jedyna możliwa kara. Mapa pozostała w ukryciu.
Od tamtych zdarzeń minęło ponad 600 lat. Tajemnicza mapa trafiła przypadkiem podczas wykopalisk w grobowcu faraona Setiego w ręce nastoletniej córki słynnego niemieckiego archeologa Karla Burgscha. Dziewczynka z niewiadomych sobie powodów ukrywa znalezisko i dopiero po latach przyznaje się do niego ojcu, ponieważ sama nie potrafi rozszyfrować mapy.
Historia nabiera tempa, a akcja przenosi się do Berlina w 1924 roku, gdy Merlin po raz pierwszy spotyka Leę, która od razu robi na nim niezatarte wrażenie. Później, gdy autorka opisuje, co dzieje się w mieście po dojściu Hitlera do władzy, 𝑀𝑖ł𝑜ść, 𝑤𝑜𝑗𝑛𝑎 𝑖 𝑡𝑎𝑗𝑒𝑚𝑛𝑖𝑐𝑎 𝑝𝑎𝑝𝑖𝑟𝑢𝑠𝑢 zaczyna klimatem przypominać 𝐶ó𝑟𝑘ę 𝑓𝑎ł𝑠𝑧𝑒𝑟𝑧𝑎 Joanny Jax. Różnica polega jednak na tym, że powieść Wiktorii Gische rozgrywa się w środowisku ludzi zafascynowanych historią i kulturą Egiptu, a nie wśród artystów, jak u Jax. Mimo to w obu książkach pojawia się podobny obraz rodzącego się nazizmu, przejęcia władzy przez Hitlera i narastających prześladowań Żydów, co wynika z wiernego odwołania się do faktów historycznych.
Egipt to kraj pełen tajemnic i sekretów czekających na odkrywców, więc nie dziwi, że wciąż przyciąga pasjonatów, a dla niektórych staje się wręcz obsesją. Merlin Engel pokochał historię starożytnego Egiptu od chwili spotkania zadziornej i tajemniczej dziewczynki, która spontanicznie podarowała mu wisiorek z egipskim krzyżem życia, zostawiając sobie podobny. Mimo upływu lat pozostał jej wdzięczny za tę lekcję i wciąż nosił w pamięci jej obraz.
Gdy Hitler doszedł do władzy, świat naukowców oburzał się, że nie wolno było otwarcie wyrażać poglądów innych niż te narzucone przez partię rządzącą. Ojciec Merlina nie zgadzał się z tą polityką, ale nie miał żadnego wpływu na sytuację. Mógł jedynie bezsilnie się jej przyglądać. Autorka znakomicie opisuje niemiecką propagandę, która wzbudzała emocje społeczne bez względu na ich rodzaj, dzieląc ludzi zgodnie z zasadą „albo jesteś z nami, albo przeciwko nam”. Merlin głośno i emocjonalnie krytykował tę propagandę, co potwierdzało siłę i cel jej działania.
Gdy Lea i Merlin spotkali się po raz pierwszy, od razu przyciągała ich jakaś niewidzialna siła. Może to była zasługa łańcuszka z wisiorkiem? Później los zetknął ich ponownie, na wigilijnym spotkaniu zorganizowanym przez hitlerowskich dygnitarzy, na którym obecność była obowiązkowa. Lea niemal od razu wyjawia Merlinowi, że jest córką cenionego niemieckiego profesora i polskiej Żydówki, co w ówczesnej rzeczywistości czyni ich znajomość niemożliwą do kontynuowania wobec narastającej w Niemczech nienawiści. Lea na własne oczy widzi, do czego doprowadziła faszystowska propaganda, która zgotowała Żydom los pełen cierpienia. Cudem uchodzi z życiem, gdy próbuje pomóc bezbronnemu starcowi zaatakowanemu przez chłopców z Hitlerjugend. Wtedy decyduje się na ucieczkę do Kairu wraz z ojcem, gdzie próbują wspólnie rozszyfrować tajemniczy papirus, niestety bez powodzenia.
Merlin oficjalnie nie popiera ideologii Hitlera, ale zafascynowany historią dołącza do nazistowskiej organizacji badawczej Ahnenerbe, założonej przez Heinricha Himmlera w 1935 roku. Nie wie jeszcze, że ten wybór skomplikuje jego życie, a na losy jego i Lei wpłynie tajemniczy zwój. Stają po przeciwnych stronach, z przyjaciół przemieniając się we wrogów. Czy miłość zdoła pokonać nienawiść, którą wywołała chora ideologia? Czy zakazane uczucie przetrwa w świecie pełnym strachu, uprzedzeń i bezlitosnej propagandy?
Lea wraca do Polski, do matki, a w Krakowie doświadcza okrutnej rzeczywistości okupacji. Niemcy traktują Polaków jak podludzi, a Żydzi nie mają żadnych praw. Lea nienawidzi okupantów i próbuje tę nienawiść przenieść na Merlina, lecz serce bywa silniejsze niż rozum. Świat, który znała, legł w gruzach. Ludzie snują się ulicami ze zwieszonymi głowami, na Plantach brakuje rozmów i śmiechu dzieci. Czarna chmura okupacji przysłoniła jej ukochany Kraków. W jej sercu miłość toczy walkę z nienawiścią. Matka radzi słuchać serca, bo ono wie najlepiej. Jeśli uczucie jest prawdziwe, przetrwa wszystko. Ani wojna, ani fakt, że Merlin jest Niemcem, tego nie zmienią. Jeśli mężczyzna kocha kobietę, nigdy nie będzie jej wrogiem. Przy nim zawsze będzie bezpieczna i będzie mogła mu zaufać.
𝑀𝑖ł𝑜ść, 𝑤𝑜𝑗𝑛𝑎 𝑖 𝑡𝑎𝑗𝑒𝑚𝑛𝑖𝑐𝑎 𝑝𝑎𝑝𝑖𝑟𝑢𝑠𝑢 to przepięknie opowiedziana historia, która trafiła prosto w moje serce. Wiktoria Gische prowadzi losy Lei i Merlina powoli i z wyczuciem, subtelnie, pozwalając poczuć to, co niewypowiedziane, i zanurzyć się w emocjach dojrzewających wraz z bohaterami. Przyjemnie było obserwować, jak ta niezwykła relacja rozwijała się latami. Nie było im łatwo, zwłaszcza gdy Hitler doszedł do władzy. Podziwiam talent i wiedzę autorki, która napisała tę książkę z ogromną pasją i zaangażowaniem, posługując się piękną polszczyzną i dbając o każdy detal, co bardzo sobie cenię.
Ta powieść to niezwykle ciekawa historia osadzona w latach trzydziestych, nawiązująca do dziejów starożytnego Egiptu. Fabuła wypełniona jest intrygującymi faktami, odkryciami i zagadkami historycznymi. Śledziłam losy bohaterów przez tragiczne wydarzenia poprzedzające drugą wojnę światową, widząc historię z różnych perspektyw osób, które mimo woli znalazły się po przeciwnych stronach nierównej walki. Szczególnie imponująca była postawa Lei, która mimo rozterek i strachu walczy o swoją miłość, wspierana przez mądrą i silną matkę. To piękna, wzruszająca książka, która pozostawiła mnie z tysiącem myśli i emocji, które długo nie chciały ucichnąć. Z drżeniem serca sięgnę po kontynuację, bo przed bohaterami jeszcze wiele dramatycznych wydarzeń. Co zwycięży? Miłość czy nienawiść?
Dziękuję Wiktorii Gische za tę opowieść. Za to, że potrafi dotknąć duszy, wzruszyć, że obudziła we mnie coś głębokiego i prawdziwego. To nie była zwykła lektura. To było doświadczenie, które nie zapomnę.
Moja fascynacja prozą Anny Kańtoch trwa nieprzerwanie od chwili, gdy sięgnęłam po Ł𝑎𝑠𝑘ę i zanurzyłam się w duszną, pełną niedopowiedzeń atmosferę tej opowieści. To wtedy zachwyciła mnie nie tylko nieśpieszna narracja, ale też sposób, w jaki autorka kreśli psychologiczne portrety swoich bohaterów z ogromną dbałością o szczegóły. Od tamtej pory każda kolejna książka sygnowana nazwiskiem autorki jest dla mnie gwarancją doskonałej czytelniczej przygody. Zawsze nie mogę się doczekać, by odkryć, co tym razem autorka skryła w swoich słowach i jak poprowadzi mnie przez zakamarki ludzkiej pamięci i emocji.
Z takimi doświadczeniami i wysokimi oczekiwaniami sięgam po kolejne książki Anny Kańtoch, zawsze licząc na coś więcej niż zwykłą opowieść. I właśnie z takim nastawieniem otworzyłam najnowszą powieść autorki 𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎, gotowa na to, że znów zostanę wciągnięta w misternie utkaną sieć niedopowiedzeń, w której prawda ukrywa się nie tylko między wersami, ale przede wszystkim w milczeniu i cieniach pamięci bohaterów.
Najnowsza powieść autorki utwierdziła mnie w przekonaniu, że Anna Kańtoch jest mistrzynią w budowania nastroju i nieoczywistej intrygi. W tej powieści na pierwszy plan wysuwa się nie tylko dobrze skonstruowana intryga, ale także narastająca atmosfera i złożona struktura ludzkiego umysłu. Zachwyciło mnie, jak subtelnie autorka prowadziła mnie przez zniekształcone wspomnienia i rozmazane szczegóły przeszłości. Każda postać, każde zdarzenie, każda emocja zostaje tu delikatnie rozłożona na części pierwsze, jakby autorka subtelnie próbowała wydobyć z nich ukryte sensy i przywrócić to, co zostało zatracone.
Marcin Breś wraca do Radziechowa, wsi, w której przed laty mieszkał z rodzicami i młodszym rodzeństwem. Wszystko uległo zmianie pewnego dnia, kiedy jego rodzice zniknęli bez śladu. Dzieci zostały same, zdane na siebie i babcię, zmuszone do życia z pytaniami, na które nikt nie potrafił odpowiedzieć. Z tamtego dnia pamiętają niewiele. Jedynie wycieczkę w okolice bunkra bojowego w Węgierskiej Górce, kapryśną pogodę i słowa rodziców, którzy kazali im się bawić, tłumacząc, że idą przygotować niespodziankę. Niespodzianka nigdy się nie wydarzyła, a rodzice zniknęli tak, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Śledztwo niczego nie wykazało. Dzieci nie potrafiły niczego dodać, a choć każde z nich pamiętało ten dzień inaczej, zeznania oparto na relacji najstarszego z nich, Marcina. Śledczy odnaleźli porzucony samochód, zastali otwarte drzwi domu i nietknięte dokumenty. To była sobota, a mama nie zrobiła naleśników, które zawsze przygotowywała dzieciom na śniadanie. Czegoś zabrakło, coś było nie tak, zbyt wiele nietypowych sytuacji, których nie dało się wyjaśnić. Tak jak i tego, że ci zupełnie zwyczajni ludzie zniknęli bez śladu. Co tak naprawdę wtedy się wydarzyło? Pozostawione ślady i okoliczności mogłyby sugerować, że Bresiowie czegoś się przestraszyli i bardzo się spieszyli. Tylko dlaczego porzucili na pastwę losu swoje dzieci?
Wokół zaginięcia Bresiów zaczęły krążyć kolejne teorie spiskowe. Mówiono, że zostali porwani, że ktoś ich szantażował, a oni w pośpiechu uciekli, zostawiając wszystko za sobą. Trudno było uwierzyć, że mogli paść ofiarą uprowadzenia, bo byli zdrowi, silni i sprawni fizycznie. Nie pasowali do obrazu typowych ofiar. A jednak nigdy ich nie odnaleziono. Każde z dzieci przeżyło tę traumę inaczej. Każde próbowało sobie z nią poradzić na swój sposób.
Dziś w ich dawnym domu mieszka nowa rodzina. Sławek Dębski wraz z rodzicami. Marcin nie potrafi przestać wracać w to miejsce. Coś nieustannie ciągnie go do tamtego domu, do wspomnień, do przeszłości. Jego obecność irytuje Dębskich, zwłaszcza Agatę. Pewnego dnia Marcin znajduje na progu kartkę. To wiadomość od młodego Sławka. Z jej treści wynika, że chłopak wie coś o zaginięciu jego rodziców sprzed trzydziestu lat. Trudno powiedzieć, czy to poważna informacja, czy tylko głupi żart. W dniu, w którym przeprasza Marcina za tę niedorzeczną wiadomość, Sławek znika, bez słowa, bez śladu. I nikt nie wie, co się z nim stało.
Rozpoczynają się poszukiwania, jednak bez rezultatu. Marcin jest wstrząśnięty. To on widział chłopaka jako ostatni.
Marcin zaczyna wątpić w to, co pamięta z przeszłości. Czy to możliwe, że jego wspomnienia są zniekształcone? Czy umysł przez te wszystkie lata stworzył wygodną wersję tamtych wydarzeń? Wątpliwości pogłębiają się, zwłaszcza pod wpływem rozmów z siostrą oraz z Julkiem, podcasterem i przyjacielem zaginionego Sławka. Czy rodzina Marcina rzeczywiście była tak idealna? A może to tylko wygładzony obraz, wykreowany przez samotne dziecko?
Punktem zwrotnym okazuje się dzień, w którym przypadkowi turyści natrafiają w lesie na coś niepokojącego. Znalezisko budzi więcej pytań niż odpowiedzi, a z czasem staje się jasne, że wydarzenia sprzed lat i współczesne tragedie są ze sobą nieodłącznie powiązane. Dlaczego Marcin Breś wrócił do rodzinnej wsi? Co sprawiało, że tak uporczywie krążył wokół domu Dębskich?
W tym momencie narracja przechodzi na Milenę, a potem na Mattiego, najmłodszego z rodzeństwa. On pamięta najmniej, więc jego spojrzenie na sprawę różni się od pozostałych. Każde z nich zapamiętało ten dzień inaczej. Utrata rodziców wpłynęła nie tylko na ich relacje, ale przede wszystkim na to, jak sobie radzą psychicznie. Żadne z nich nie wyszło z tego bez szwanku.
Autorka z niezwykłą przenikliwością pokazuje, jak działa ludzki umysł, jak złudne potrafią być wspomnienia. Ludzie zazwyczaj wyobrażają sobie, że zaburzenia psychiczne są czymś jednoznacznym. Albo jesteś zdrowy, albo nie. Ale rzeczywistość wygląda inaczej. Choroba może rozwijać się latami, powoli, cicho. I najgorsze jest to, że człowiek zaczyna bać się rzeczy, które istnieją tylko w jego głowie, a jednocześnie nie dostrzega realnego niebezpieczeństwa. W tej historii nie sposób jednoznacznie wskazać, kto tak naprawdę jest chory.
𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to opowieść o rodzinnych więzach, o traumie i o tym, co dzieje się w umyśle człowieka, który próbuje sobie przypomnieć, lecz jego pamięć go zawodzi. Fabuła rozwija się powoli, ale konsekwentnie. W miarę poznawania kolejnych wydarzeń narasta mrok i niepewność. Gdy Matti oraz aspirant Jakub Wójcik zbliżają się do rozwiązania tajemnicy, napięcie sięga zenitu. Kolejne tropy budzą coraz większy niepokój, a wiara, że wszystko zakończy się bez kolejnej tragedii, słabnie, bo nikt tutaj nie jest bez winy. Finał powieści przyprawia o dreszcze.
Podobnie, jak w poprzednich książkach autorki, także i tutaj urzekł mnie styl, sposób prowadzenia narracji, stopniowe odsłanianie prawdy. Kańtoch pozwalała mi zanurzyć się w emocje bohaterów, spojrzeć na wydarzenia z różnych perspektyw. Budowała historię z fragmentów wspomnień, z cieni i niedopowiedzeń.
𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to książka napisana w klimacie tajemnicy, mroku i niewiedzy. Do ostatnich stron nie wiadomo, kto stoi za zniknięciem rodziny Bresiów i dlaczego to się wydarzyło. Niby zakończenie zaskakuje i wszystko się wyjaśnia, a jednak pozostał niedosyt. Nie jest to finał, jakiego się spodziewałam.
Anna Kańtoch po raz kolejny zanurzyła się w labirynt ludzkiej psychiki i zrobiła to z niezwykłą precyzją i wrażliwością. Jej bohaterowie są pełnokrwiści, wiarygodni, nie zawsze łatwi do polubienia. Chociaż chciałam ich lubić, ale im nie ufałam. Czułam, że za ich słowami kryje się coś więcej, że prawda drzemie gdzieś głębiej, w zakamarkach umysłu, który nie chce pamiętać. Czy wspomnienia bohaterów są prawdziwe? Czy można ufać pamięci dziecka?
𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to wciągający, powoli płynący thriller, w którym zagadka kryminalna łączy się z bogatą warstwą psychologiczną. To opowieść o tym, jak bardzo zniekształcone mogą być wspomnienia, jak trudno odróżnić prawdę od wyobrażeń i jak przeszłość potrafi rzucać cień na całe życie. Kańtoch ponownie udowadnia, że jest mistrzynią nieoczywistej narracji, tworząc historię, która na długo pozostanie w mojej pamięci.
Yestem* przedostał się na naszą stronę tzn że jesteśmy wszyscy. 👍
Karmazynowe chłopcze, wyrosło z ciebie beztroskie zwierzę. Kolędy, te same, których nie znałeś za dziecka, wracają do ciebie w myślach i zdajesz się zaskoczony, że przypomniałeś sobie ich słowa.
Jesteśmy oczodołami. To nasze małe jeziora, lazurowe światła. A to słodkie, czerwone lico, które płonie zawstydzone? To w nim kujesz żelazo losu.
Mój karmazynowe chłopcze, wewnątrz twojej czaszki czuję się biblioteką. Czy zechcesz choć na moment położyć dłonie na którejś okładce? Są ciężki i chłodne, a upał za oknem rysuje miejscowość, która jest spokojna i senna. Powietrze wydaje się cielskiem w środku którego są pola i drzewa przepalone przez słońce.
Barwy są wypłowiałe. Brakuje soczystości. Dorodne owoce wiśni błyszczą w słońcu zimnym blaskiem, co dodaje im majestatu.
Karmazynowy chłopcze, opatrzyłeś rany Wielkiej Niedźwiedzicy, którą potrącił samolot i przesunąłeś Mały Wóz, który stanął na powietrznym trakcie linii lotniczych.
Nie możesz pozwolić, by ten świat wszedł ci na głowę, bo wtedy twoja głowa stanie się tylko oczkiem na kostce, którą co jakiś czas rzuca niedbale ogromna ręka. Nikt nie wie, do kogo należy. Nie znamy jej właściciela. Wiadomo tylko, iż lubi tą zabawę.
Czy to ślepy los? Myśliciel bez głowy? Judasz, który przyszedł za Chrystusem, aż tutaj, w XXI wiek, wyłącznie po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że jego nauczyciel umarł na marne. Wciąż pyta: “Mistrzu, dlaczego?” i rzuca kością. Los mu sprzyja. Chciałby choć raz przegrać, zdjąć z siebie ciężar wypłaty.
Rozkosz mi co zechcesz
Dyplomacja polega na rozmowach z innymi bez względu na różnice i podobieństwa światopoglądowe i polityczne, nie uleganiu presji żadnej ze stron, choć gotowości do kompromisów jeżeli zaistnieje taka potrzeba w drodze do realizacji celów.