Otagowano: kryminał

na straconej 1

Stracona pozycja
5 (4)

Stracona pozycja

To miał być dobry kryminał. Tak zapewniał na okładce wydawca. Miał, miał, miau, miau. I pomiauczał sobie, a dobry kryminał powinien zaszczekać. Tymczasem „Na straconej pozycji” Jeana-Patrica Manchette, zapowiadane na tylnej okładce jako jedna z najlepszych pozycji czarnej powieści, okazała się być smętna opowieścią o losach smętnego pana. Miauczącego.
Zaczęło się tradycyjnie, czyli dobrze. Oto płatny morderca nie chce już być mordercą, do tego płatnym. Nachapał się forsy, zabił ilu miał zabić i powiedział „stop”. Czas na spokojne życie, czyli na powrót w rodzinne strony, do ukochanej, która dziesięć lat temu przyrzekła mi miłość i wierność. Jak jednak w takich wypadkach bywa, dawni zleceniodawcy nie dają o sobie zapomnieć i koniecznie chcą dać jeszcze jedno, to ostatnie zlecenie.
Schemat jak widać tradycyjny, stosowany jakże często przez autorów filmów i powieści sensacyjnych. I tego się czepiać nie będę. Zawsze ciekawe są rozwiązania problemu i to one powinny stanowić jądro dobrej intrygi kryminalnej. Wiadomo, że będą siebie wzajemnie tropić, włazić na odciski, grozić, aż w końcu ktoś kogoś ukatrupi. Też normalka. Przy całej owej walce ucierpią również bliscy płatnego. Też się na to zgadzam. Bo, chociaż niewinni kary ponosić nie powinni, to jednak ponoszą. W tzw. normalnym życiu też. Trzeba coś wiedzieć o człowieku, zanim pójdzie się z nim do łóżka. Nie żałujmy więc kochanki, tym bardziej, że jakaś taka niemrawa, bez charakteru. Kota szkoda, cóż zwierzę winne, że trafiło w ręce mścicieli?
Potem jeszcze jest kilku nieżywych, czyli jak się to mówi „trup ściele się gęsto”. W sumie jednak do końca nie wiadomo, dlaczego umierają. Bez miauczenia. Nie wiadomo również dlaczego dawna ukochana najpierw zdradza, a potem ucieka. Z naszym bohaterem oczywiście. O dalszych jej losach nie wspomnę, żeby nie spojlerować, gdyby tak ktoś zechciał książkę przeczytać. W każdym razie to taka kobieta bez charakteru, a jako kobieta byłego płatnego, takowy mieć powinna.
W sumie kryminał zawiera wszystko, co powinien, ale… Owe „ale” jak dla mnie jest oczywiste – powieść nudna. Napisana niby prostym językiem dla pasażera „pendolino” na trasie Warszawa – Wałbrzych, ale strefa ciszy, czyli mój ulubiony wagon, nie jest wymagana. Sto dwadzieścia stron oczywiście przeczytałam szybko, ale nic mnie nie wciągnęło. Ot, taka sobie miaucząca pisanina. Tempo akcji również ślimakowate, inaczej ślamazarne. Główny bohater bardziej wzbudza litość niż strach. A przecież „professional killer” to powinien być gościu o silnej psychice, mocnym charakterze i, w odpowiednich chwilach, dużej wrażliwości. Jeśli nie, to mamy depresję gangstera, a to jak wszystkim wiadomo, jest już komedią.
Podsumowując – nawet kryminały potrafią rozczarować. Książki nie polecam. Tytuł jak najbardziej właściwy. Całkowicie stracona pozycja czytelnicza. Na szczęście krótka. Tylko tego kota szkoda…

Oceń klikając:
prawdziwty 0

Prawdziwy kryminał
5 (1)

   Prawdziwy kryminał

Jeśli w krótkim czasie człowiek czyta kilka kryminałów typu retro, a słynne PRL-owskie już takowymi nazwać można, to sam nie wie, jak je zrecenzować. Wszak wszystkie pisane były według tego samego schematu i odnaleźć w nich coś oryginalnego niezwykle trudno. Dlaczego zatem do dziś czyta się je z przyjemnością? Właśnie na to pytanie postaram się dziś odpowiedzieć. 
Przedmiotem analizy będzie kieszonkowe wydanie (jakże by inaczej!) opowieści Alberta Wojta „Prawdziwy mężczyzna”. Tym razem wydanie w papierze dość cienkim i mimo swej małej wielkości, tekst liczy 190 stron. Jest to zatem kryminał solidny i ciekawy (oczywiście!). Akcja rozgrywa się, mówić językiem filmowym, na dwóch planach: milicjanci i złodzieje. Wiemy, co dzieje się u jednych i co u drugich, a ci oczywiście nie wiedzą, co się dzieje u przeciwnika (standard przecież!). Taka zabawa narratora w przysłowiowego kota i myszkę sprawia, iż nie możemy się od książki oderwać. O choroba – myśli sobie czytelnik – gdyby oni wiedzieli, co też tamci knują to… to by kryminału nie było. Czytelnik oczywiście wie o tym, ale wcale nie zamierza ani jednym, ani drugim pomagać. Uśmiecha się pod nosem i przerzuca kartki, by zobaczyć jak też ludziska sobie radzą. Właśnie tak jest bowiem skonstruowany PRL-owski kryminał. W innych, bardziej ambitnych dziełach, czytelnik wciągany jest w tekst i marzy, by być uczestnikiem wydarzeń i podać rękę pokrzywdzonemu. A tu nie – siedzi sobie w fotelu i patrzy, co się będzie działo dalej.  I to jest fajne. To pozwala odpocząć (a jakże!). 
Przedmiotem przestępstwa są w „Prawdziwym….” ikony. Oj, oj, jaki to był popularny temat w dawnych czasach przed potopem (demokracji rzecz jasna!). Najpierw w jednym, potem w dwóch programach telewizyjnych mówiono bardzo często o złodziejach ikon, które kradziono głównie w Bieszczadach. W 1974 roku rozpoczęto słynną ongiś akcję „Bieszczady 40” i wpuszczono tam harcerzy, by odpoczywali i pomagali okolicznej ludności. Zdarzały się przypadki buntu tubylców przeciwko deptaniu połonin przez umundurowaną młodzież. I wtedy mówiono, że buntują się właśnie złodzieje ikon, bo harcerze psuli im interes. Zaraz, zaraz, ale ikony były też za Białymstokiem… O, mamy coś nowego w powieści Wojta! Żadne Bieszczady! Jedziemy z Białegostoku do Warszawy przez Zambrów (obwodnicy jeszcze nie było)! 
Kolejny ważny element kryminału – obalanie mitu, iż stare malowidła na desce to tylko w Bieszczadach (uczcie się młodzi!). Na Podlasiu, które bardzo dobrze znam, też są. Do dziś. Pytanie tylko, dlaczego dziś ich już się tak nałogowo nie kradnie, jak kiedyś? Moda minęła? W każdym razie w każdym (a jak!) kryminale z czasów minionych zawsze warto dopatrywać się czegoś nowego.  
I znowu siedzimy w fotelu, z góry lub z boku mruga do nas sztuczne światło, pijemy kawę i rozwiązujemy zagadkę. Akurat ta jest stosunkowo prosta, zwłaszcza dla znawcy starych opowieści o przestępcach. Ale czasami warto przenieść się w czasy, kiedy zło było złem, a dobro dobrem…. 
Oceń klikając: