ścieżki które wybierają ciebie
4 (2)

Wysiadłam kawałek za ostatnią większą miejscowością. Samochód odjechał, zniknął za zakrętem, a ja zostałam – wreszcie nieruchoma, wreszcie obecna. Przede mną była tylko nieznana droga i powietrze, które pachniało jak lato w swojej najbardziej intymnej odsłonie. Wilgotna trawa, soczysta zieleń liści, zapach nagrzanej ziemi i lekko słona mgła, która, choć oceanu jeszcze nie było widać, już unosiła się wokół, jak zapowiedź spotkania.

 

Ruszyłam powoli, tak jakby moje ciało dopiero uczyło się tego ruchu – kroku po kroku, z wdzięcznością, bez pośpiechu. Słońce nieśmiało dotykało ramion, czułam je jak ciepłe palce przesuwające się po skórze. Strumienie szemrały gdzieś obok, jakby czekały tu na mnie i opowiadały coś szeptem.

 

Ścieżka wiła się jak opowieść – raz pod górę, raz w dół, pełna zakrętów, które nie zdradzały, co za chwilę. Jakby sama ziemia chciała mnie poznać najpierw, zanim da mi się odsłonić.

 

Na stromych zboczach pasły się owce i krowy. A ja zobaczyłam w niewielkiej odległości parę uroczych koni. Podeszły blisko, tak blisko, że niemal czułam ich oddech na dłoniach. W ich oczach nie było strachu, tylko spokojna ciekawość. Ich cicha obecność była tak pełna mocy. Jak dwóch przewodników w wewnętrznym znaczeniu. Pokazali mi coś, czego nie umiałam jeszcze nazwać – może zaufanie, może prostotę bycia. Udało mi się zrobić kilka zdjęć, nagrać ich obecność.

 

To był początek mojej wyprawy. I już wtedy czułam, że wszystko, co przede mną będzie prawdziwe. Niełatwe, nieprzewidywalne, czasem bolesne. Ale moje. Dzieliłam się tym wszystkim z przyjacielem, wysyłałam krótkie filmy, relacjonowałam. Ale zachwyt… wiedziałam, że zachwytu nie da się zapisać, nie się opisać, opowiedzieć. On zostaje w środku jako ciepło, jako błysk, jako coś, co przypomni się później, gdy będzie trudno.

 

Samochody mijały mnie rzadko, powoli, jakby tu też zwalniały, chłonąc przestrzeń. Każdy kierowca podnosił rękę w geście pozdrowienia. Czasem uśmiech, czasem tylko skinienie, drobne znaki obecności, które rozgrzewały bardziej niż słońce. Gdy schodziłam z wąskiej drogi, ustępując miejsca, czułam, że i ja jestem jej częścią. A potem znów byłam sama. Szłam dalej – bez pośpiechu, za to z celem. I tak dotarłam do jeziora.

 

Kocham to miejsce. Nocą lśni jakby ktoś rozsypał w nim gwiazdy – ciche, drżące światło zanurzone w wodzie. Teraz było spokojne. Czyste jak myśl, która pojawia się zanim zdążysz ją nazwać. Przez chwilę miałam wrażenie, że patrzę na swoje wnętrze – głębokie ale przejrzyste, kruche, prawdziwe.

 

Skręciłam w lewo – chciałam iść w stronę oceanu, ale pomyliłam drogę. Dotarłam do końca. I właśnie tam, gdzie niczego się nie spodziewałam, dostałam coś. Widok idealny. Tabliczka z nazwą jeziora i światło, które układało się jak prezent. Jakby sama droga powiedziała: „dobrze, że się zgubiłaś”.

 

Zawróciłam. Tym razem poszłam zgodnie z mapą – całą trasą wokół jeziora. Mijałam znajome miejsce, gdzie kiedyś spałam w aucie. Tamta noc wróciła – ciepło zamkniętego wnętrza, niebo pełne gwiazd widziane przez odsłonięty dach, rytmiczny dźwięk wody uderzającej o stabilną przystań.

 

Wtedy też byłam sama. Ale nie samotna. Wolność nie zawsze ma kształt decyzji – czasem po prostu nie masz zasięgu, nikt nic od ciebie nie chce, a ty oddychasz pełniej. To wystarcza. Za to jestem wdzięczna.

 

Kiedy tak szłam coś przykuło moją uwagę – zaproszenie wąskiego przejścia. A może to była intuicja w rytmie drobnego poruszenie powietrza? Zeszłam z drogi w dół. Kamienne schodki, chłód drzew, ścieżka coraz bardziej stroma, jakby prowadziła mnie w głąb czegoś starszego od czasu. Na dole pomost. Mały, cichy, zapomniany. Cztery stopnie do wody. Dzikość tak doskonała, że aż święta. Miejsce utkane z ciszy, z zieleni, z obecności, której nie da się uchwycić. Oddychało wśród zarośli, tuż przy drodze – niezauważone, a przecież pełne życia. Poczułam, że wrócę tu jeszcze dziś. Ale wtedy byłam wciąż skupiona – ocean mnie wzywał.

 

Wyszłam z powrotem na asfalt, mapa w telefonie – złudzenie pewności. Szłam za nią, w stronę wielkiej wody. Ale kiedy dotarłam na miejsce, zrozumiałam, że to nie był ocean z moich snów. Raczej przesmyk, wewnętrzne jezioro, coś pomiędzy. Tym razem to mapa się pomyliła – nie serce.

 

Zawróciłam. Droga zaczęła piąć się w górę, coraz wyżej, jakby prowadziła mnie do czegoś większego niż cel. Widziałam już, że to nie będzie plaża. To będą klify. Koniec świata. I nie pomyliłam się. Między zielenią i kamieniem, między niebem a trawą – pojawił się pierwszy błysk oceanu. Jeszcze odległy, nieśmiało schowany w chmurach.

 

Jakiś czas szłam, szukając wejścia. Przejścia między murkami, ścieżki przez zarośla. Polna droga raz po raz dawała szansę – wystarczyło przeskoczyć mentolowe ogrodzenie, z czułością dla granicy. I tak zrobiłam.

 

Ruszyłam przez pola. Trawy moczyły rosą buty, wiatr rozplątywał myśli. Krowy pasły się tuż nad urwiskiem, spokojne jakby wiedziały, że wszystko jest na swoim miejscu. To był obrazek z marzenia. Z marzenia o wolności, która nie potrzebuje wiele, tylko przestrzeni, ciszy i odwagi, by zejść ze szlaku.

 

Chłód mokrych butów już mi nie przeszkadzał – stał się wręcz kojący, jakby ziemia chciała mnie ostudzić po tylu krokach. Znalazłam swoje miejsce, skalny występ niedaleko krawędzi klifu.

 

Usiadłam. Patrzyłam. Oceanu nie dotknęłam, a jednak czułam go wszędzie – na słonych ustach, w skórze, pod powiekami. Przenikał mnie jak myśl, która nie potrzebuje słów. Klify wokół mnie – ogromne, ciche, niewzruszone – budziły pokorę. Ich obecność była jak milczenie kogoś, kto wie wszystko, ale niczego nie narzuca. Patrzyłam z podziwem, jak wchodzą w niebo i trwają, mimo wiatru, mimo silnych uderzeń oceanu, mimo czasu.

 

Czułam się mała – nie słaba, ale ludzka. Słońce malowało na mojej skórze mapy tej wędrówki – cienie, piegi, ciepło. Czułam, że należę nie do miejsca, ale do tego stanu – zachwytu, ciszy i szacunku.

 

Po tym odpoczynku pełniejszym o siebie ruszyłam z powrotem do miejsca, które mnie wcześniej oczarowało. Pomost. Woda. Dzikie zaproszenie.

 

Związałam włosy w niedbałego koka, palcami, bez lustra, bez myślenia. Rozebrałam się spokojnie, świadomie, jakby każdy ruch był częścią rytuału. W ostatnim momencie niepewnie zsunęłam bluzkę – wolno, niemal z namaszczeniem. Jakby razem z nią zsunął się ciężar świata.

 

Zeszłam po czterech śliskich stopniach. Woda przyjęła mnie bez oporu. Cicho, chłodno – jak miejsce, które nie potrzebuje słów, żeby powiedzieć: „tu możesz być sobą”. Mogłam się w niej schować. Byłam wodą. Przez chwilę nie było ciała, nie było myśli – tylko ruch, oddech, unoszenie. Ten przenikliwy chłód, który rozpuszczał teraz moje zmęczenie.

 

Pływałam blisko brzegu. Czułam spojrzenie pomostu, moje rzeczy ułożone byle jak, ale z troską. A jednak coś mnie ciągnęło dalej – plaża po drugiej stronie. Nieduża, dzika, niemal niewidoczna zza krzaków.

 

Wahałam się. Woda była nieznana, dno ciemne, przesmyk łączący jezioro z oceanem wąski, ale niepokojący. Drżenie – mieszanka strachu i ekscytacji. Serce biło szybciej.

 

I popłynęłam.

 

Każdy ruch był decyzją. Każdy metr oddalał mnie od bezpiecznego brzegu. Aż w końcu stanęłam – stopy w nieprzyjemnym mule zapadły się na kilkanaście centymetrów. Z każdym szybkim krokiem czułam ostre kamienie i muszle. Bolało. Ale to był dobry ból. Taki, który przypomina, że jesteś żywa.

 

Wyszłam na brzeg. Niewielki, ukryty. Zostawiłam tam ślad stóp, który zaraz zniknie. Ale ja? Ja tam byłam. Byłam jedną z nielicznych. Tą, która się odważyła. I przez chwilę byłam z siebie taka dumna.

 

Stałam tam przez chwilę – naga, mokra, rozgrzana od środka. Woda spływała po mojej skórze jak dotyk, którego się nie spodziewasz, ale którego nie chcesz kończyć. Rozejrzałam się. Byłam zupełnie sama, a jednak wszystko wokół zdawało się patrzeć – drzewa, pomost, nawet światło na powierzchni wody. To było spojrzenie świata, który nie potrzebuje słów, żeby powiedzieć: „jesteś dokładnie tam, gdzie trzeba”.

 

Oddychałam głęboko w lekkiej ekscytacji tą chwilą i czułam się… piękna. Nie dlatego, że wyglądałam jakoś szczególnie. Piękna z obecności. Z odwagi. Z tego, że nie uciekłam od siebie.

 

I znów bolesna ścieżka muszel i kamieni i zanurzyłam się jeszcze raz – wolno, z czułością. Kiedy płynęłam z powrotem, moje ciało było lżejsze, jakby wypłukało z siebie zbędny strach. Wróciłam intuicyjnie, jakbym była prowadzona przez coś, co nie mieści się w logice, tylko w ciele. Skóra pełna wdzięczności za kojący chłód wody, włosy ciężkie od słonej wilgoci. Przestrzeń za mną falowała – spokojna, choć już czułam, że zostawiła mi coś w prezencie…

 

Płynęłam z lekko niepokojącym bólem w stopie. Dopłynęłam do pomostu, serce biło równo, oddech pachniał oceanem. I wtedy zobaczyłam krew. Wolność zawsze ma swoją cenę – pomyślałam od razu. Rozcięta stopa – nic wielkiego, 2 szczypiące centymetry wystarczyły, by poczuć się prawdziwie. Bo to nie była rana z przypadku – to była rana z obecności. Z bycia tu i teraz. Po wolności, po odwadze i mojej wrażliwości. Moje ciało zarejestrowało to, czego nie zdążył zapisać umysł. To, że odważyłam się być naga wobec żywiołu – bez kalkulacji, bez asekuracji. Tylko ja i woda.

 

Blizny nie będzie i może nawet szkoda. Blizny są śladami historii, której nikt nie musi rozumieć poza mną. Są osobistymi mapami, znakami, że coś się wydarzyło. Że coś mnie dotknęło na tyle mocno, by zostać. Są piękniejsze niż tatuaże. Bo tatuaż wybierasz. Blizna wybiera ciebie. Może nie każda rana powinna się goić na zawsze, niektóre dobrze byłoby nosić jak medal – bez wstydu, z dumą.

 

Pomyślałam wtedy, że kocham ocean. Przypomina mi, że życie boli czasem najpiękniej, gdy naprawdę je czujesz.

 

Pozwoliłam ranie krwawić – jakby musiała wypowiedzieć się do końca. Nie wtrącałam się. Nie chciałam wygładzać tego, co dzikie i surowe. Może czasem ciało potrzebuje krwawić, żeby coś w środku przestało?

 

Słońce i wiatr suszyły moją skórę i zostawiały ciepłe ślady, których nie da się zetrzeć. Byłam napięta jak tkanina, krucha i mocna jednocześnie. Kiedy się ubierałam, czułam, że coś się domknęło. Nie tyle zakładałam ubranie, co wracałam z innego świata – odmieniona, ale wciąż sobą.

 

Jeszcze chwilę zostałam między wodą a brzegiem – myślami wracałam do miejsca, gdzie zostawiłam ciszę, ślad stopy i kawałek siebie, który już nie wróci.

 

A potem ruszyłam. Nie odwracając się. Nie szukając niczego w tyle głowy. Zmęczona, ale silna. Nie ta sama. Cała w słońcu, wysuszona światłem, nasycona czymś, czego nie sposób zapisać aparatem.

 

Głód przypomniał o sobie później – fizyczny, ale nie natarczywy. Woda, bagietka i kabanosy – posiłek bogini. Ale może właśnie w tym było wszystko? Prostota, brak potrzeby więcej. Czasem człowiekowi trzeba tylko ciepła, ruchu i kawałka chleba, żeby czuć się nieskończonym.

 

Zrobiłam 18,27 kilometra – 25.249 kroków. Każdy z nich miał znaczenie, nawet jeśli nie prowadził do niczego konkretnego. Wolność nie przychodzi gładka. Przychodzi z bólem w stopie, z głodem pod żebrami, z lękiem, że może jednak ktoś cię obserwuje. Ale to właśnie ten ból… To on sprawia, że nie zapominasz. To on mówi: „byłaś tam naprawdę”. Ten ból to nie wróg. To nauczyciel. Pokazuje granice, żebyś mogła je przekroczyć z szacunkiem. Uczy cierpliwości, kiedy się boisz, wytrwałości, kiedy jesteś zmęczona, i obecności – tej najprostszej, kiedy wszystko w tobie mówi: „uciekaj”, a ty zostajesz.

 

Może to nie jest rozsądne. Może kobieta nie powinna iść sama. Nie powinna zanurzać się naga w zimnej wodzie. Nie powinna zostawiać plecaka na brzegu, ufać ludziom i przestrzeni. Ale może właśnie o to chodzi? Że tam, gdzie nie powinnam, tam odnajduję siebie. Nie tę, którą widzą inni. Nie wersję przyzwoitą, dostosowaną, praktyczną. Tylko siebie – w dzikości, w spękanej skórze, w soli na wargach.

 

Tam jestem dla nikogo.

Tam jestem.

Po prostu.

Oceń klikając:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 Komentarze
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze
0
Chętnie poznam Twoje przemyślenia, skomentuj.x