Kategoria: recenzje

0

𝗞𝗮ż𝗱𝘆 𝗽𝗮𝗺𝗶ę𝘁𝗮 𝗶𝗻𝗮𝗰𝘇𝗲𝗷
0 (0)

Moja fascynacja prozą Anny Kańtoch trwa nieprzerwanie od chwili, gdy sięgnęłam po Ł𝑎𝑠𝑘ę i zanurzyłam się w duszną, pełną niedopowiedzeń atmosferę tej opowieści. To wtedy zachwyciła mnie nie tylko nieśpieszna narracja, ale też sposób, w jaki autorka kreśli psychologiczne portrety swoich bohaterów z ogromną dbałością o szczegóły. Od tamtej pory każda kolejna książka sygnowana nazwiskiem autorki jest dla mnie gwarancją doskonałej czytelniczej przygody. Zawsze nie mogę się doczekać, by odkryć, co tym razem autorka skryła w swoich słowach i jak poprowadzi mnie przez zakamarki ludzkiej pamięci i emocji.

Z takimi doświadczeniami i wysokimi oczekiwaniami sięgam po kolejne książki Anny Kańtoch, zawsze licząc na coś więcej niż zwykłą opowieść. I właśnie z takim nastawieniem otworzyłam najnowszą powieść autorki 𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎, gotowa na to, że znów zostanę wciągnięta w misternie utkaną sieć niedopowiedzeń, w której prawda ukrywa się nie tylko między wersami, ale przede wszystkim w milczeniu i cieniach pamięci bohaterów.

Najnowsza powieść autorki utwierdziła mnie w przekonaniu, że Anna Kańtoch jest mistrzynią w budowania nastroju i nieoczywistej intrygi. W tej powieści na pierwszy plan wysuwa się nie tylko dobrze skonstruowana intryga, ale także narastająca atmosfera i złożona struktura ludzkiego umysłu. Zachwyciło mnie, jak subtelnie autorka prowadziła mnie przez zniekształcone wspomnienia i rozmazane szczegóły przeszłości. Każda postać, każde zdarzenie, każda emocja zostaje tu delikatnie rozłożona na części pierwsze, jakby autorka subtelnie próbowała wydobyć z nich ukryte sensy i przywrócić to, co zostało zatracone.

Marcin Breś wraca do Radziechowa, wsi, w której przed laty mieszkał z rodzicami i młodszym rodzeństwem. Wszystko uległo zmianie pewnego dnia, kiedy jego rodzice zniknęli bez śladu. Dzieci zostały same, zdane na siebie i babcię, zmuszone do życia z pytaniami, na które nikt nie potrafił odpowiedzieć. Z tamtego dnia pamiętają niewiele. Jedynie wycieczkę w okolice bunkra bojowego w Węgierskiej Górce, kapryśną pogodę i słowa rodziców, którzy kazali im się bawić, tłumacząc, że idą przygotować niespodziankę. Niespodzianka nigdy się nie wydarzyła, a rodzice zniknęli tak, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Śledztwo niczego nie wykazało. Dzieci nie potrafiły niczego dodać, a choć każde z nich pamiętało ten dzień inaczej, zeznania oparto na relacji najstarszego z nich, Marcina. Śledczy odnaleźli porzucony samochód, zastali otwarte drzwi domu i nietknięte dokumenty. To była sobota, a mama nie zrobiła naleśników, które zawsze przygotowywała dzieciom na śniadanie. Czegoś zabrakło, coś było nie tak, zbyt wiele nietypowych sytuacji, których nie dało się wyjaśnić. Tak jak i tego, że ci zupełnie zwyczajni ludzie zniknęli bez śladu. Co tak naprawdę wtedy się wydarzyło? Pozostawione ślady i okoliczności mogłyby sugerować, że Bresiowie czegoś się przestraszyli i bardzo się spieszyli. Tylko dlaczego porzucili na pastwę losu swoje dzieci?

Wokół zaginięcia Bresiów zaczęły krążyć kolejne teorie spiskowe. Mówiono, że zostali porwani, że ktoś ich szantażował, a oni w pośpiechu uciekli, zostawiając wszystko za sobą. Trudno było uwierzyć, że mogli paść ofiarą uprowadzenia, bo byli zdrowi, silni i sprawni fizycznie. Nie pasowali do obrazu typowych ofiar. A jednak nigdy ich nie odnaleziono. Każde z dzieci przeżyło tę traumę inaczej. Każde próbowało sobie z nią poradzić na swój sposób.

Dziś w ich dawnym domu mieszka nowa rodzina. Sławek Dębski wraz z rodzicami. Marcin nie potrafi przestać wracać w to miejsce. Coś nieustannie ciągnie go do tamtego domu, do wspomnień, do przeszłości. Jego obecność irytuje Dębskich, zwłaszcza Agatę. Pewnego dnia Marcin znajduje na progu kartkę. To wiadomość od młodego Sławka. Z jej treści wynika, że chłopak wie coś o zaginięciu jego rodziców sprzed trzydziestu lat. Trudno powiedzieć, czy to poważna informacja, czy tylko głupi żart. W dniu, w którym przeprasza Marcina za tę niedorzeczną wiadomość, Sławek znika, bez słowa, bez śladu. I nikt nie wie, co się z nim stało.
Rozpoczynają się poszukiwania, jednak bez rezultatu. Marcin jest wstrząśnięty. To on widział chłopaka jako ostatni.

Marcin zaczyna wątpić w to, co pamięta z przeszłości. Czy to możliwe, że jego wspomnienia są zniekształcone? Czy umysł przez te wszystkie lata stworzył wygodną wersję tamtych wydarzeń? Wątpliwości pogłębiają się, zwłaszcza pod wpływem rozmów z siostrą oraz z Julkiem, podcasterem i przyjacielem zaginionego Sławka. Czy rodzina Marcina rzeczywiście była tak idealna? A może to tylko wygładzony obraz, wykreowany przez samotne dziecko?

Punktem zwrotnym okazuje się dzień, w którym przypadkowi turyści natrafiają w lesie na coś niepokojącego. Znalezisko budzi więcej pytań niż odpowiedzi, a z czasem staje się jasne, że wydarzenia sprzed lat i współczesne tragedie są ze sobą nieodłącznie powiązane. Dlaczego Marcin Breś wrócił do rodzinnej wsi? Co sprawiało, że tak uporczywie krążył wokół domu Dębskich?

W tym momencie narracja przechodzi na Milenę, a potem na Mattiego, najmłodszego z rodzeństwa. On pamięta najmniej, więc jego spojrzenie na sprawę różni się od pozostałych. Każde z nich zapamiętało ten dzień inaczej. Utrata rodziców wpłynęła nie tylko na ich relacje, ale przede wszystkim na to, jak sobie radzą psychicznie. Żadne z nich nie wyszło z tego bez szwanku.

Autorka z niezwykłą przenikliwością pokazuje, jak działa ludzki umysł, jak złudne potrafią być wspomnienia. Ludzie zazwyczaj wyobrażają sobie, że zaburzenia psychiczne są czymś jednoznacznym. Albo jesteś zdrowy, albo nie. Ale rzeczywistość wygląda inaczej. Choroba może rozwijać się latami, powoli, cicho. I najgorsze jest to, że człowiek zaczyna bać się rzeczy, które istnieją tylko w jego głowie, a jednocześnie nie dostrzega realnego niebezpieczeństwa. W tej historii nie sposób jednoznacznie wskazać, kto tak naprawdę jest chory.

𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to opowieść o rodzinnych więzach, o traumie i o tym, co dzieje się w umyśle człowieka, który próbuje sobie przypomnieć, lecz jego pamięć go zawodzi. Fabuła rozwija się powoli, ale konsekwentnie. W miarę poznawania kolejnych wydarzeń narasta mrok i niepewność. Gdy Matti oraz aspirant Jakub Wójcik zbliżają się do rozwiązania tajemnicy, napięcie sięga zenitu. Kolejne tropy budzą coraz większy niepokój, a wiara, że wszystko zakończy się bez kolejnej tragedii, słabnie, bo nikt tutaj nie jest bez winy. Finał powieści przyprawia o dreszcze.

Podobnie, jak w poprzednich książkach autorki, także i tutaj urzekł mnie styl, sposób prowadzenia narracji, stopniowe odsłanianie prawdy. Kańtoch pozwalała mi zanurzyć się w emocje bohaterów, spojrzeć na wydarzenia z różnych perspektyw. Budowała historię z fragmentów wspomnień, z cieni i niedopowiedzeń.

𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to książka napisana w klimacie tajemnicy, mroku i niewiedzy. Do ostatnich stron nie wiadomo, kto stoi za zniknięciem rodziny Bresiów i dlaczego to się wydarzyło. Niby zakończenie zaskakuje i wszystko się wyjaśnia, a jednak pozostał niedosyt. Nie jest to finał, jakiego się spodziewałam.

Anna Kańtoch po raz kolejny zanurzyła się w labirynt ludzkiej psychiki i zrobiła to z niezwykłą precyzją i wrażliwością. Jej bohaterowie są pełnokrwiści, wiarygodni, nie zawsze łatwi do polubienia. Chociaż chciałam ich lubić, ale im nie ufałam. Czułam, że za ich słowami kryje się coś więcej, że prawda drzemie gdzieś głębiej, w zakamarkach umysłu, który nie chce pamiętać. Czy wspomnienia bohaterów są prawdziwe? Czy można ufać pamięci dziecka?

𝑇𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑎 𝑜𝑠𝑜𝑏𝑎 to wciągający, powoli płynący thriller, w którym zagadka kryminalna łączy się z bogatą warstwą psychologiczną. To opowieść o tym, jak bardzo zniekształcone mogą być wspomnienia, jak trudno odróżnić prawdę od wyobrażeń i jak przeszłość potrafi rzucać cień na całe życie. Kańtoch ponownie udowadnia, że jest mistrzynią nieoczywistej narracji, tworząc historię, która na długo pozostanie w mojej pamięci.

Oceń klikając:
1

Wiek dojrzały
5 (4)

Wiek dojrzały

Kiedy człowiek dorasta i odkrywa, iż pisarz z czasów jego dzieciństwa i młodości, pisał również dla dorosłych, robi mu się miło na duszy. To tak, jakby dorastał razem z nami. A więc najpierw czytasz „Sposób na Alcybiadesa”, by po latach trafić na „Salon wytrzeźwienia”. Mowa oczywiście o Edmundzie Niziurskim.
W minionych latach mojego życia Niziurski uchodził za pisarza „życiowego”. Tak bowiem recenzowaliśmy jego powieści wypożyczone z dzielnicowej biblioteki dla dzieci i młodzieży. W przeciwieństwie do Zbigniewa Nienackiego, tego od pana Samochodzika, w powieściach Niziurskiego dużo było młodzieńczych problemów, ciekawych rozwiązań i mądrych nauk. O dziwo, odnalazłam to również w „Salonie…”
Książka powstała w 1964 roku, jej akcja dzieje się współcześnie, czyli mamy epokę zwaną PRL – em. Czy jednak tylko ducha tej epoki odnajdziemy na kartach utworu? O dziwo, nie. Kiedy zabrniemy w czytanie, okaże się, iż problemy głównego bohatera wcale nie są tak dalekie od dzisiejszych. Jest tylko inna terminologia, inny krajobraz i miejsca, których już nie ma. Kto z dzisiejszej młodzieży wie, co to była Izba Wytrzeźwień?
Już wyjaśniam. Ówczesna milicja spotkawszy na patrolu delikwenta, którego zachowanie wskazywało na nadmierne spożycie alkoholu, umieszczała go właśnie w takiej izbie – miejscu dla takich, głównie nocnych przypadków. Pobyt nie był bezpłatny. Drogo kosztował, a płacił właśnie nadużywający.
Bohatera Niziurskiego spotykamy właśnie w takim miejscu. Nie jest tu pierwszy raz, nawet ma „względy” u personelu. Jest bowiem lekarzem i kiedy wytrzeźwieje, udziela całkiem dobrych porad lekarskich. Tylko sobie poradzić nie potrafi. Na kolejnych kartach powieści przyglądamy się jego staraniom o zmianę w życiu. W mieście N. jest skompromitowany, wyrzucony z pracy, opisywany w prasie. Trzeba wyjechać. Najlepiej do Warszawy. Tam jest dużo ludzi. Tam można się ukryć. Nawet z nałogiem. Żeby wyjechać, trzeba mieć pieniądze, chociażby na bilet. Skąd je wziąć?
Nasz bohater odwiedza dawnych kolegów. Kiedyś byli nierozłączni, jak będzie dziś? A może warto być uczciwym lekarzem? Leczyć chorych, walczyć o odpowiednie warunki pracy, by nie szkodziła zdrowiu robotników, przeciwstawić się symulantom i kombinatorom?
Niziurski nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi. Prowadzi swego bohatera przez kolejne miejsca, każę mu rozmawiać z różnymi ludźmi, pokazuje dobro, dotyka zła. Ot taka życiowa książka. Krajobraz oczywiście z lat sześćdziesiątych, ale problemy uniwersalne, obecne w życiu człowieka bez względu na epokę.
W „Salonie….” nie znajdziemy pasjonującej akcji, tajemnicy czy fascynujących postaci. Ktoś powiedział o tej powieści, że „przytłacza rzeczywistością”. Miał dużo racji. To opowieść zwyczajna, o zwyczajnych problemach zwyczajnych ludzi, ich postawach, wyborach, a także braku wyborów. Często życie ich nie daje. Skazani jesteśmy na wybory innych….

Oceń klikając:
poemat 2

Bajki z mchu i paproci
5 (2)

Bajki z mchu i paproci

Dobranocki ze Żwirkiem i Muchomorkiem jakoś nie przypadły mi do gustu. Może byłam już za starym dzieckiem, by zachwycać się dziwnymi istotami? Zawsze jednak podobał mi się tytuł opowieści. Jest taki słodziutki! Kiedy zatem wzięłam do ręki książkę Joanny Balickiej „Poemat letniej tęsknoty” , poczułam to, co przy bajkach z owego mchu. Tytuł smaczny, ale treść może okazać się dla mnie nieodpowiednia… Postanowiłam jednak powieści dać szansę.
Przeczucia mnie nie zawiodły. To nie była moja bajka, chociaż bajką była. Nawet z morałem. A ów morał, taki na miarę XXI wieku… Dziś więc będą spojlery, bo inaczej się nie da.
Rzecz dzieje się w Ameryce. Zupełnie takiej jak w filmach propagandowych, czyli jest to kraj, w którym wszyscy rodzą się z takimi samymi szansami, pieniądze leżą na ulicy, a sprawiedliwości zawsze staje się zadość, choćby trzeba było czekać na nią parę lat. Oto biedny chłopak poznaje bogatą dziewczynę. Następnie dokonuje bohaterskiego czynu. Połowa królestwa i księżniczka za żonę? Zobaczymy… Oczywiście najpierw chłopak mieszka z babcią w przyczepie. Jak wszystkim wiadomo, w Ameryce przyczepy campingowe służą do mieszkania, a nie jakiegoś tam karawaningu, czyli podróży turystycznych. Są całe osiedla owych przyczep, a marzeniem ich mieszkańców jest posiadanie butli z gazem, by ogrzać słynne szesnaście metrów kwadratowych.
Wracajmy do źródeł. Młodzi zakochują się. Ale tatuś, pilot nowoczesnego samolotu, kierując się też miłością, ojcowską rzecz jasna, nie pozwala córce na bliższe kontakty trzeciego stopnia z podejrzanym typem. Na szczęście pojawia się mama, ciocia i ojciec chrzestny. Dziewczę posiada również brata i kumpli. Ci początkowo patrzą z niedowierzaniem na człeka z przyczepy, ale w końcu jakoś udaje im się do niego przekonać.
W wyniku wspólnych działań sił sprzymierzonych, tato zapowiada, że jego dziecka nie wolno tknąć, zanim nie skończy osiemnastu lat. W dniu urodzin dziecię dostaje od ojca chrzestnego kluczyki do własnego M, a brat buduje altanę, w której dziecię traci cnotę.
W tym momencie czytania przypomniał mi się sławny serial z lat dziewięćdziesiątych „Beverly Hills 90210”. Niejaka Brenda przygotowywała się do utraty dziewictwa z niejakim Dylanem. Jej brat zastanawiał się, czy ów Dylan jest godzien siostry. Kumple go pocieszali mówić, iż lepiej jeśli Brenda zrobi to z kimś, kto ją kocha niż z jakimś przypadkowym typem. Cóż, co kraj to obyczaj. Brat musi mieć jakiś udział w rozdziewiczeniu ( to słowo z książki) siostry.
A potem oczywiście żyli długo i szczęśliwie, bo chrzestny załatwił odszkodowanie, a babcia wyprowadziła się z przyczepy. I morał z tego jak z polskiego klasyka filmowego: „Piniondze to nie fszystko, ale fszystko bez piniedzy to wuj – nie pamiętałem tylko przez jakie u”.
I bardzo dobrze. Amerykańska opowieść polskiej pisarki też szybko się zapomni. Zwłaszcza, że poziom cukru we krwi znacznie mi się podniósł. Było stanowczo za dużo słodkości. Mdło się też zrobiło. Takie opowieści jak najdalej ode mnie, jak najdalej….

Oceń klikając:
robur 0

Przeskoczyć Niagarę
0 (0)

Przeskoczyć Niagarę

Tak, nie sprzeciwiam się powszechnie panującej opinii – „Robur zdobywca. Pan świata.” to słabszy Verne, Juliusz Verne. Ale nadal wizjoner. Może nawet większy niż w swych najsłynniejszych powieściach. Tak, wiem, to co w „Roburze…” już było w słynnych „Dwudziestu milach podmorskiej żeglugi”. Ale czyż kapitan Nemo nie mógł mieć naśladowcy, o bracie nie wspominając?
Verne napisał kilkadziesiąt opowieści, mniejszych lub większych, mądrzejszych lub nie, nie można mu jednak zarzucić braku wyobraźni. W każdej historii widzimy niezwykły geniusz pisarza polegający na tworzeniu przyszłości. Oczywiście przyszłości w jego czasach, na miarę jego wiedzy naukowej i teraźniejszości, w której funkcjonował. Verne, fantazjując, zabiera nas zawsze w przedziwny, jeszcze nie istniejący świat. Tak jest w przypadku Robura, który konstruuje niezwykłą maszynę do latania. Nemo wpływa w głębię oceanów, Robur unosi się w powietrzu. Pragnie pokazać ludziom, że właśnie tam jest pełnia wolności i piękna. Porywa skłóconych ze sobą baloniarzy, by pokazać im swój niezwykły wynalazek. Czy potrafią zrozumieć jego geniusz?
Wyobraźnia pisarza tym razem przekracza granice wszelkich ówczesnych nauk, bo któż wierzył w 1886 roku, że wielotonowe samoloty będą tłoczyły się na niebie i szukały lotniczych korytarzy? Dlatego też vernowski bohater znika. „Robur to nauka przyszłości, może nawet nauka jutra. Co więcej – to gwarancja przyszłości. (…) przyszłość lokomocji powietrznej przypadnie w udziale statkom powietrznym, a nie aerostatom” – wydaje się krzyczeć francuski pisarz. I niech ktoś powie, że nie miał racji, nawet w swej słabszej powieści.
„Pan świata” to kontynuacja opowieści o genialnym konstruktorze. Do tej postaci pisarz wraca pod koniec swojego życia. Książka ukazuje się w 1904 roku, natomiast rok później Juliusz umiera. Tym razem patrzymy na wynalazki innym okiem. Oto człowiek, który przez całe życie zachwycał się cudami techniki, tym razem ma chwilę refleksji. Jego bohater przekracza wszelkie granice techniczne, konstruuje pojazd poruszający się w każdych możliwych okolicznościach. Maszyna lata, pływa, na drogach rozwija niewyobrażalne możliwości. Ale czy kierujący nim człowiek jest odpowiednim człowiekiem? Czy wystarczy zbudować urządzenie, posiadać wiedzę na temat jego wszechstronnego funkcjonowania, by odpowiednio nim kierować? Technika powinna służyć człowiekowi. Każdemu. Nie być głównie motorem do pokazywania własnej wielkości i zastraszania ludzi. Co się może stać, jeśli trafi w nieodpowiednie ręce? Nie, nie. Verne nie jest katastrofistą i żadnej katastrofy nie opisuje. Zostawia nas ze znakiem zapytania.
Och, kochany Julku, ileż miałeś racji dając nam temat do przemyśleń, w tej ponoć słabszej swej opowieści!
„ – Ależ Robur nie był diabłem…
– Nic nie szkodzi – odparła staruszka – Ale równie dobrze mógłby nim być!”
Czy „Pan świata” to ostatni tekst Francuza? Nie wiadomo. Z wiadomości dostępnych w „Wikipedii” wynika, iż była to ostatnia książka wydana za jego życia….

Oceń klikając:
1000028270 20250627192404141 0

𝟵𝟵 𝗯𝗮𝗹𝗼𝗻ó𝘄 𝗹𝗲𝗰ą𝗰𝘆𝗰𝗵 𝗱𝗼 𝗻𝗶𝗲𝗯𝗮
0 (0)

Za każdym razem z prawdziwym zachwytem wracam do twórczości Magdaleny Witkiewicz, autorki, która nieustannie potrafi mnie zaskakiwać swoją dojrzałością i przemyślaną konstrukcją powieści. Jej najnowsza książka 𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to powieść wyjątkowa, która przeniosła mnie w realia doskonale mi znane, a które na zawsze odcisnęły piętno na historii naszego kraju, czyli okres sprzed stanu wojennego, sam stan wojenny oraz czas tuż po nim. Tym razem Magdalena Witkiewicz zabrała mnie do Gdańska lat osiemdziesiątych. Miasta pełnego sprzeczności, ale też nadziei. Gdańska, który nie tylko patrzy na wydarzenia, lecz sam staje się ich świadkiem i uczestnikiem.

Akcja powieści rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Współczesna Anna przesłuchuje kasetę pozostawioną przez jednego z jej rówieśników, wracając pamięcią do młodości, która, jak to bywa, była trudna i burzliwa, pełna emocjonalnych wzlotów i upadków, a także błędów i życiowych lekcji. To były trudne lata osiemdziesiąte, w których każda decyzja mogła kosztować czyjeś życie, gdzie aresztowania były codziennością, a zniknięcia bez śladu nieodłączną częścią rzeczywistości. Dziś Anna jest już dojrzałą kobietą, nauczycielką z powołania, która z pasją i cierpliwością towarzyszy swoim uczniom na każdym kroku. Jej dni wypełniają lekcje i rozmowy z młodzieżą oraz momenty zadumy nad tym, jak bardzo zmienił się świat od czasów jej młodości.

𝑁𝑖𝑒 𝑑𝑎 𝑠𝑖ę 𝑤𝑦𝑚𝑎𝑧𝑎ć 𝑧 ż𝑦𝑐𝑖𝑎 𝑡𝑒𝑔𝑜, 𝑐𝑜 𝑏𝑦ł𝑜. 𝐼 𝑏𝑎𝑟𝑑𝑧𝑜 𝑤𝑎ż𝑛𝑒, ż𝑒𝑏𝑦 𝑡𝑒𝑔𝑜 𝑛𝑖𝑒 𝑟𝑜𝑏𝑖ć. 𝐵𝑜 𝑧 𝑝𝑒ł𝑛ą ś𝑤𝑖𝑎𝑑𝑜𝑚𝑜ś𝑐𝑖ą, 𝑐𝑜 𝑤𝑦𝑑𝑎𝑟𝑧𝑦ł𝑜 𝑠𝑖ę 𝑤 ż𝑦𝑐𝑖𝑢, 𝑚𝑢𝑠𝑖𝑠𝑧 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖𝑒ż 𝑛𝑎𝑑𝑎𝑙 ż𝑦ć.
Anna, szukając w garażu pudełek na ozdoby świąteczne, natrafia na jedno, które nieoczekiwanie staje się drzwiami do przeszłości. Do czasów liceum, kiedy w Polsce najpierw zajaśniała gwiazda nadziei, by potem brutalnie zostać zdeptaną buciorami ZOMO. To był czas buntu, ale też prześladowań, których symbolem stał się człowiek w mundurze i ciemnych okularach. Młodzież próbowała na swój sposób demonstrować niezgodę, wierząc, że coś się zmieni. Nie miała pałek ani mundurów, nie nosiła ciężkich butów, ale miała ciszę, muzykę i wiarę.

W tych trudnych czasach pomagała myśl, że komuś powierzają swoje problemy, oddają je, by się nimi zajął. Na cichych przerwach w szkole wiedzieli jedno: jeszcze nie przegrali. To były dni, gdy po ulicach przetaczały się czołgi, gdy przed godziną milicyjną trzeba było być w domu. Każde nieopatrznie wypowiedziane słowo mogło skończyć się więzieniem, za poglądy internowano ludzi, z których wielu nigdy nie wróciło do domu.

Dla współczesnych młodych ludzi tamten czas to odległa historia, jedna z niechlubnych kart w dziejach Polski, o której niewiele się mówi. Brakuje osobistych wspomnień, w domach nie słychać już tych opowieści. Jeśli nie przejmą pamięci od starszych, temat zniknie. A przecież to wciąż historia żywa, budząca emocje. Nie wszyscy chcą o niej mówić. Ani ofiary, ani sprawcy.

Jestem tym pokoleniem, które pamięta stan wojenny. Wojnę reżimu z własnym narodem, prowadzoną na rozkaz przyjaciół ze Wschodu. Czasy gdy milicja uczyniła ze ścigania obywateli swoją zabawę. Magdalena Witkiewicz ukazuje ten czas oczami Władka i Anny. On, młody, zdolny artysta, zaangażowany w działalność podziemia, kolportujący ulotki i nielegalne gazety. Ona, zakochana we Władku i choć polityka jej nie interesowała, siłą rzeczy została wciągnięta w wir wydarzeń.

Spojrzenie Władka na tamtą rzeczywistość autorka oddała w formie jego pamiętnika nagranego na kasecie, którą po latach odtwarza Anna. Tajemnice i niewyjaśnione sprawy kładą się cieniem na dorosłym życiu przyjaciół, zwłaszcza Anny. Przez lata dźwigała ciężar sekretów, a taśma uświadamia jej, że każdy coś ukrywał.

Wspomnienia wracają, choć Anna nie chciała już tam zaglądać. Może właśnie nadszedł czas, by odkurzyć przeszłość i ją przepracować. Wraca do lat osiemdziesiątych, gdy była uczennicą pierwszej klasy liceum. Pokolenie młodych szukało wtedy ujścia dla emocji we włamaniach, bójkach, a dziewczyny wiązały się z marynarzami zza żelaznej kurtyny. Nie chodziło o pieniądze, to był desperacki bunt, potrzeba adrenaliny, namiastka wolności. Próba oswojenia rzeczywistości, w której liczył się spryt, wygląd i umiejętność przyciągania odpowiednich ludzi.

Wtedy nikt nie mówił o emocjach. Słowo „depresja” nie istniało w codziennym języku. Każde pogorszenie nastroju uznawano za fanaberię. Anna wiedziała, co robi Władek, choć nie chciała o tym mówić ani tego rozumieć. On nie chciał jej tym obciążać. Uzdolniony plastycznie chłopak, rysował karykatury polityków, potem ozdabiał nimi gazetki kolportowane przez podziemie. To dawało mu nadzieję i skrzydła. Anna, gdy poznała prawdę, była przerażona. Ukochany stąpał po cienkim lodzie, ale on twierdził, że kto nie ryzykuje, nie żyje naprawdę. Ona wolała być jak kameleon, dostosować się do realiów. On nie chciał.

Większość młodych skupiała się na nauce, planowała przyszłość, spędzała czas na rozmowach o książkach i filmach. Żyli światem klasówek i randek, a nie donosów i podsłuchów. Polityka wdzierała się do ich życia mimo woli. To miłość do Władka wciągnęła Annę w sam środek wydarzeń. Ci, którym udało się wyjechać zza żelaznej kurtyny, najczęściej już nie wracali. Jak matka Władka.

𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to opowieść o tym, jak łatwo przekroczyć granicę między człowiekiem a potworem. Jak władza potrafi przemienić zwykłego chłopaka w kata. Autorka stawia pytania: czy w każdym z nas tkwi zło? Czy wystarczy tylko pozwolenie, by uderzyło z całą mocą? Jak łatwo przesunąć granicę między dobrem a złem, aż w końcu zostanie daleko za nami.

Czytając tę historię miałam wrażenie że ZOMO było dla niektórych chłopaków z kompleksami swoistą przystanią, bo mundur dawał im poczucie siły i bezkarności. Czy ci, którzy skatowali Władka, wykonywali tylko rozkazy? A może władza upoiła ich do reszty? Władek cudem przeżył dzięki mamie Anny i zespołowi lekarzy. Ania nie wiedziała, że jej mama była zaangażowana w działalność przeciwko władzy i pomagała ofiarom pobitym przez ZOMO, podczas gdy ona sama trzymała się z dala od polityki.

Dla Władka zaczyna się trudny czas, bo rany były nie tylko fizyczne. „The best of 80’s” to historia Władka, jego decyzji i ich konsekwencji. Anna rozpacza, gdy Władek od niej się odsunął, ale Andrzej ich wspólny przyjaciel, był przy Ani zawsze. Nie oczekiwał niczego, po prostu był. Czy tak właśnie wyglądała dojrzała miłość? Władek natomiast wydaje się niedojrzały, zapatrzony w ideały. Z walki o wolność uczynił cel życia. Nie dał szansy miłości, nie sprawdził, co by było, gdyby. Zdecydował sam i zapłacił najwyższą cenę.

Nie wiadomo, co wpłynęło na jego decyzję. Czy rozmowa z ojcem Ani tuż po pobiciu? Czy porzucenie przez matkę i upadek ojca po internowaniu złamały mu ducha? A może to Anna, która tak łatwo z niego zrezygnowała? Wszyscy znali Władka, ale nikt go tak naprawdę nie znał.

Te wydarzenia ukształtowały Annę. Została nauczycielką, ale w uczniach widziała nie rozwydrzonych nastolatków, lecz ludzi. Magdalena Witkiewicz pokazuje kontrast między szkołą dawniej a dziś, gdy Anna sama uczy i wciąż pamięta tamten czas. Ujęła mnie jej postawa. Szanuje ucznia, bo wie, że szacunek działa w obie strony.
𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑜𝑑 𝑚𝑜𝑟𝑧𝑎. 𝑆𝑧𝑡𝑜𝑟𝑚 to piękna, poruszająca opowieść o życiowych zakrętach, decyzjach i ich cenie. Emocjonalna podróż w czasy, które doskonale pamiętam. Przeżywałam ból i rozpacz bohaterów, ich radości i tragedie. I wiem jedno. To historia, która zostanie w moim sercu na długo.

Zanim usiadłam do napisania tej recenzji, potrzebowałam czasu, by poukładać myśli i oddać całe bogactwo oraz wartość tej wyjątkowej powieści. Ta książka w pewnym sensie jest także o mnie, o czasach, w których przyszło wtedy żyć. Jestem częścią pokolenia, które przeżyło i zobaczyło naprawdę wiele. Ludzie urodzeni w latach sześćdziesiątych wychowywali się w epoce Gierka, chodzili do szkoły w latach siedemdziesiątych, zakładali rodziny w latach osiemdziesiątych i pracowali w czasach przełomu. Dorastali w świecie analogowym, a dorosłość przyszło im przeżywać już w rzeczywistości cyfrowej. Są jak tajemnicza formuła ludzkości, której znaczenie trudno jednoznacznie wyrazić.

To pokolenie doświadczyło więcej niż jakiekolwiek inne w historii człowieka, zarówno w wymiarze społecznym, jak i emocjonalnym. A mimo wszystko potrafiło się odnaleźć, zaadaptować, zrozumieć zmiany i nauczyć się żyć od nowa. Cicho, bez rozgłosu, ale z wewnętrzną siłą.

Dlatego dziś chcę wyrazić swój podziw i wdzięczność wobec tych, którzy byli i są częścią tego niezwykłego pokolenia. Pokolenia, które nie przestało wierzyć w człowieka, choć samo wielokrotnie zostało wystawione na próbę. Pokolenia, które pozostaje niepowtarzalne.

Na osobną uwagę zasługuje posłowie autorki oraz niezwykła inicjatywa, z którą wiąże się książka. To piękny, emocjonalny tekst, który chwyta za serce. Autorka dzieli się w nim historią powstawania książki i opowiada, skąd wziął się pomysł na wplecenie w fabułę motywu piosenki niemieckiej wokalistki Neny „𝟿𝟿 𝐿𝑢𝑓𝑡𝑏𝑎𝑙𝑙𝑜𝑛𝑠”. Zachęca, by pomagać z serca, bo kiedy czynimy dobro, ono do nas wraca. Smutek traci na sile, a serce staje się lżejsze. Podkreśla, że to niesamowite, ile możemy zyskać, dając innym coś od siebie. Na zakończenie pozostawia piękne motto, przesłanie, które zostanie w pamięci.: 𝐽𝑒ś𝑙𝑖 𝑗𝑒𝑠𝑡 𝑐𝑖 ź𝑙𝑒 – 𝑧𝑟ó𝑏 𝑐𝑜ś 𝑑𝑜𝑏𝑟𝑒𝑔𝑜. 𝑃𝑜𝑚óż 𝑘𝑜𝑚𝑢ś, 𝑢ś𝑚𝑖𝑒𝑐ℎ𝑛𝑖𝑗 𝑠𝑖ę 𝑑𝑜 𝑘𝑜𝑔𝑜ś, 𝑝𝑜𝑑𝑎𝑗 𝑟ę𝑘ę. 𝐵𝑜 𝑑𝑜𝑏𝑟𝑜, 𝑘𝑡ó𝑟𝑒 𝑑𝑎𝑗𝑒𝑚𝑦, 𝑧𝑎𝑤𝑠𝑧𝑒 𝑑𝑜 𝑛𝑎𝑠 𝑤𝑟𝑎𝑐𝑎. 𝐼 𝑠𝑝𝑟𝑎𝑤𝑖𝑎, ż𝑒 𝑛𝑎𝑔𝑙𝑒 ś𝑤𝑖𝑎𝑡 – 𝑐ℎ𝑜ć𝑏𝑦 𝑛𝑎 𝑐ℎ𝑤𝑖𝑙ę – 𝑠𝑡𝑎𝑗𝑒 𝑠𝑖ę 𝑗𝑎ś𝑛𝑖𝑒𝑗𝑠𝑧𝑦.

List od autorki, jaki otrzymałam wraz z książką, zawiera numer konta bankowego 𝑷𝒐𝒎𝒐𝒓𝒔𝒌𝒊𝒆𝒋 𝑭𝒖𝒏𝒅𝒂𝒄𝒋𝒊 𝑯𝒐𝒔𝒑𝒊𝒄𝒋𝒖𝒎 𝒅𝒍𝒂 𝑫𝒛𝒊𝒆𝒄𝒊. To samo konto znajduje się także na końcu książki. W kopercie znajdował się balonik. Autorka zachęca, bym wypuściła go w niebo, dla kogoś, kto był dla mnie ważny. Wiem, dla kogo on będzie. Dla naszego syna. Poleci hen daleko. Dla jego pamięci, dla wdzięczności, że był, dla nadziei, że się kiedyś spotkamy. Niech ten wiatr poniesie dobro dalej.

Ta historia nie ma jeszcze zakończenia. Pojawi się ono w drugiej części 𝑾𝒊𝒂𝒕𝒓𝒖 𝒐𝒅 𝒎𝒐𝒓𝒛𝒂. 𝑺𝒛𝒕𝒊𝒍.

𝟿𝟿 𝑏𝑎𝑙𝑜𝑛ó𝑤 𝑛𝑎 𝑛𝑖𝑒𝑏𝑖𝑒, 𝐾𝑎ż𝑑𝑦 𝑐ℎ𝑐𝑖𝑎ł𝑏𝑦 𝑗𝑒 𝑚𝑖𝑒ć. 𝑆𝑧𝑦𝑏𝑢𝑗ą 𝑛𝑎𝑑 ℎ𝑜𝑟𝑦𝑧𝑜𝑛𝑡𝑒𝑚, 𝐺𝑑𝑧𝑖𝑒ś 𝑑𝑎𝑙𝑒𝑘𝑜, 𝑎ż 𝑝𝑜 𝑘𝑟𝑒𝑠. 𝟿𝟿 𝑏𝑎𝑙𝑜𝑛ó𝑤 𝑤ę𝑑𝑟𝑢𝑗𝑒, 𝑊𝑖𝑎𝑡𝑟 𝑗𝑒 𝑛𝑖𝑒𝑠𝑖𝑒 ℎ𝑒𝑛, 𝑤𝑦𝑠𝑜𝑘𝑜. 𝑁𝑖𝑘𝑡 𝑛𝑖𝑒 𝑤𝑖𝑒, 𝑔𝑑𝑧𝑖𝑒 𝑠𝑖ę 𝑧𝑎𝑡𝑟𝑧𝑦𝑚𝑎𝑗ą, 𝑀𝑜ż𝑒 𝑤𝑝𝑎𝑑𝑛ą 𝑤 𝑡𝑤𝑜𝑗𝑒 𝑟ę𝑐𝑒. – fragment tłumaczenia jednego z największych niemieckich hitów lat 80., który podbił świat chwytliwą melodią i antywojennym przesłaniem.

Oceń klikając:
ostatni 1 0

Najsmutniejsza książka świata….
5 (1)

„Najsmutniejsza książka świata…”

Najsmutniejsza książka świata…. Tak napisał o „Ostatnim brzegu” Nevila Shute’a jeden z czytelników. Miał rację. Po wielu, wielu latach nareszcie dotarłam do przedziwnej opowieści o czasach przyszłych, ale już minionych… Bo u mnie najpierw był film… Taki czarno – biały z 1959 roku… mój rówieśnik… W rolach głównych wielkie gwiazdy Peck, Gardner, Astaire, Perkins… Fabuła niezwykła, zwłaszcza jeśli oglądało się go w latach osiemdziesiątych…. Akcja rozgrywa się w 1964, w świecie zniszczonym przez wojnę atomową…. Chmura radioaktywnego pyłu zbliża się do ostatniego kontynentu − Australii…. Kiedy kręcono film, był to jeszcze czas przyszły…. Kiedy go oglądałam – przeszły…. Wojna atomowa jeszcze nie wybuchła…
Film powalił mnie na kolana. Długo, długo nie wiedziałam, że jest też książka. Zabierając się za czytanie zastanawiałam się, czy słowo pisane wywrze na mnie podobne wrażenie…
Swa powieść Shute wydał w 1957 roku. Wówczas miała cechy powieści science – fiction. Przepowiadała wojnę atomową na półkuli północnej, ale miała ona rozegrać się praktycznie zaraz, teraz, bo w roku 1962. Znając historię wiemy, iż strach przed użyciem przez człowieka broni jądrowej paraliżuje ludzkość od czasów zrzucenia bomby na japońskie miasta. Dziś też politycy w cieniu gabinetów owalnych, kwadratowych i okrągłych licytują się, kto ma więcej głowic, kto je podrzuci, zrzuci i użyje. Ludzie, zwani zwykłymi, nie mają wiele do gadania. I właśnie o takich ludziach jest „Ostatni brzeg”.
Mieszkają w Australii, ostatnim miejscu, do którego dotrze radioaktywna chmura. Obserwujemy ostatnie pół roku ich życia. Nie ma dla nich ratunku. Umrą w cierpieniach powaleni ciężką chorobą. Tak jak wymarł już pozostały świat. Jak żyć ze świadomością zbliżającej się nieuchronnej śmierci? Czy jest jeszcze miejsce na jakiekolwiek emocje? Wyścig samochodowy? Czemu nie. Pewnie lepiej zginąć w wypasionym wyścigowym wozie niż zdychać z bólu. Miłość? Nie będzie zdradą? Może tamta ukochana w tym amerykańskim mieście jeszcze żyje? Posadzić sadzonki kwiatów? Wiosną wzejdą. Jak to nie będzie już żadnej wiosny? Będzie, tylko nas nie będzie. Pozostaje alkohol. Tak łatwo się upić i zapomnieć…
Jest niby tak zwyczajnie. Dzieci rosną. Słońce wstaje. Ktoś ma jeszcze trochę benzyny i jedzie samochodem. Łódź podwodna rusza w swój ostatni rejs.
Praktycznie suchy, beznamiętny styl powieści sprawia, iż cały czas jest nam smutno. Ludzie robią coś, bo coś robić trzeba. Zarówno bohaterowie książki, narrator i czytelnik wiedzą, że to już koniec. Zaraz nie będzie nikogo. Świat pozostanie pusty. Cichy. Głuchy. Niemy.
Zarówno książka, jak i film, pod koniec lat pięćdziesiątych miały być ostrzeżeniem dla ludzkości. Pokazaniem, że koniec świata to nie sprawa Boga, lecz człowieka. Od tamtych czasów człowiek nie nauczył się niczego. Nadal walczy z człowiekiem w imię czegoś, co nazywa ideami.
Bohaterowie „Ostatniego brzegu” nie brali udziału w wojnie. Nie dotyczyła ich. A jednak umierają. Bo…. „ Bywają takie idiotyzmy, których nie da się po prostu przerwać. To znaczy, jeżeli paręset milionów ludzi decyduje, że ich honor narodowy wymaga, żeby rzucali bomby (…) na swego sąsiada, przecież nie bardzo ty czy ja możemy temu zaradzić. Nadzieja byłaby tylko w przypadku, gdyby ich się zaczęło uczyć rozumu” – pisze w 1957 roku Nevil Shute…
Smutno….

Oceń klikając:
1000028097 20250626115634597 0

𝗦𝘁𝗼𝗹𝘁𝗺𝗮𝗻 𝘇𝗻𝗮𝗰𝘇𝘆 𝗱𝘂𝗺𝗻𝘆 𝗰𝘇ł𝗼𝘄𝗶𝗲𝗸
0 (0)

To niezwykłe uczucie, kiedy po prawie dwóch latach żegna się bohaterów, którzy stali się niejako częścią codzienności. Gdy książkowa opowieść tak bardzo wsiąka w serce i myśli, że trudno traktować ją jak wymyśloną historię. Przygoda z rodziną Stoltmanów dobiegła końca, a ja wciąż mam w sercu ich głosy, spojrzenia, niepokoje i nadzieje. Najbardziej związana byłam z przedstawicielami starszego pokolenia, ich życiowa mądrość, siła i przywiązanie do ziemi poruszały mnie za każdym razem. Razem z nimi przeżywałam dramaty i radości, które nie dotyczyły wyłącznie Kaszub, ale całej naszej historii, z jej bólem, przemianami i nadzieją.

Opowieść autorki doprowadziła nas do współczesnych czasów, gdzie przeszłość wciąż rzuca cień. Kaszubskie życie przyspieszyło, zmieniło rytm, lecz w Stoltmanach wciąż tli się pamięć, upór i umiłowanie małej ojczyzny. Choć kolejne pokolenia idą własnymi drogami, przeszłość domaga się głosu. Niektóre tajemnice zostaną wyjaśnione dopiero teraz, przez praprawnuków Pelagii i Bernarda, jakby historia zatoczyła pełne koło i nie chciała zostać zapomniana.

[…], ż𝑒 𝑡𝑜ż𝑠𝑎𝑚𝑜ści 𝑧𝑎𝑤𝑠𝑧𝑒 𝑛𝑎𝑙𝑒ż𝑦 𝑠𝑧𝑢𝑘𝑎ć 𝑢 ź𝑟ó𝑑𝑒ł, 𝑘𝑜𝑝𝑎ć 𝑤 ℎ𝑖𝑠𝑡𝑜𝑟𝑖𝑖 𝑛𝑎𝑗𝑔łę𝑏𝑖𝑒𝑗, 𝑗𝑎𝑘 𝑠𝑖ę 𝑑𝑎, 𝑝𝑟𝑧𝑦𝑗𝑟𝑧𝑒ć 𝑠𝑖ę 𝑘𝑜ś𝑐𝑖𝑜𝑚 𝑢𝑚𝑎𝑟ł𝑦𝑐ℎ 𝑖 𝑖𝑐ℎ 𝑙𝑜𝑠𝑜𝑚, 𝑏𝑜 𝑜𝑛𝑒 𝑧𝑎𝑝𝑖𝑠𝑎ł𝑦 𝑠𝑖ę 𝑤 𝑛𝑎𝑠𝑧𝑦𝑐ℎ 𝑘𝑜ś𝑐𝑖a𝑐ℎ 𝑖 𝑛𝑎𝑠𝑧𝑦𝑐ℎ 𝑙𝑜𝑠𝑎𝑐ℎ.

Stoltmanowie mają gorącą krew. Stoltman i pokora to się wzajemnie wyklucza. Stoltmanowie i spokojne życie również. Idą swoją ścieżką, gotowi bić się z każdym, kto stanie im na drodze. Ich cechą charakterystyczną była duma, która nie pozwalała im głośno skarżyć się na problemy ani prosić o pomoc. Zdawało im się, że muszą zmierzyć się ze wszystkim sami. Zimny nagrobek z krzyżem, tyle po nas zostanie, choćbyśmy byli tacy jak Pelagia Stoltman, mocarną staruszką, która niegdyś trzęsła całą rodziną.

Czy ktoś jeszcze szuka mordercy Bernarda? Po co go teraz szukać? Niedługo minie już pół wieku, a morderca zapewne nie żyje. Czy rodzina Stoltmanów jest już bezpieczna? A może jednak nie? Co oznacza pojawiający się w snach Zofki dziadek Barnard, ostrzegający przed niebezpieczeństwem? Czy morderca wróci po latach, by znów zaatakować Stoltmanów?

Zofka poślubiła Lecha. Bernard i Truda spodziewają się trzeciego dziecka. Anton leży w szpitalu, ugodzony nożem w dniu własnego ślubu. W tym samym szpitalu przebywa także Erika po udarze. Anna na stare lata zyskała towarzysza, bo została w Polsce całkiem sama. Inga z mężem i dziećmi wyemigrowała do Berlina, a o losach syna nic nie wie. Otto już nigdy nie wróci do domu, bo droga, którą wybrał, prowadziła tylko w jednym kierunku. Tóna pije na umór, topiąc smutki, zwłaszcza po tym, co spotkało jego matkę, a Sambor, który został szpiegiem, zakochuje się z wzajemnością w Amalii. Monika mieszka kątem u brata Kazika, choć nie jest tam mile widziana. Truda rodzi dziecko, ale zdiagnozowany rak trzustki sprawia, że śmierć zaczyna zaglądać do ich domu.

Sambor wyznaje Amalii prawdę o swojej przeszłości i ujawnia, kim naprawdę jest. Tłumaczy, że został zmuszony do służby ludziom, którzy znają jego tajemnice, bo kiedy raz wkroczy się na przestępczą drogę, trudno z niej zejść. Anton zostaje posądzony o napaść na Kazika oraz o dawne morderstwo ojca, w wyniku czego trafia za kratki. Aleksander Zdankiewicz, przyjaciel Antona poznany w ubeckim więzieniu, dziś korzysta z wolności i sympatii jego siostry, podczas gdy los ponownie nie jest łaskawy dla Antona. Mąż Anny zginął przed laty w katastrofie Gustloffa, nie wie, co dzieje się z synem, a córka musiała wyjechać. Rodzina uważała, że miała pocieszyciela, ale ona sama nie potrafiła określić, kim naprawdę jest dla niej Aleksander. Sambor nie mógł być z Amalią, dlatego postanowił ułożyć życie z inną kobietą, ciepłą i oddaną. Mimo to Amalia na zawsze pozostanie częścią jego serca.

Losy rodziny Stoltmanów potoczyły się różnie, pełne były wzajemnych żalów i pretensji, jednak zawsze potrafili się wspierać w trudnych momentach. Najlepszym tego przykładem była ich obecność na procesie Antona. Dzięki jedności rodziny, a później również wsparciu całej wsi, Anton został uniewinniony. Morderca, znany jako “Upiór z siekierą”, wciąż pozostawał na wolności.

Pomieczyno się zmieniało. Zniknęło kilka drzew i chat, a w ich miejscu pojawiły się murowane domy. Jedynie wieża kościoła niezmiennie sterczała zza koron lip i kasztanowców. Karczmy zniknęły, pojawiły się spółdzielnie, a obok szkoły powstała remiza. Krajobraz przecinały słupy elektryczne, ale nadal dominowała w nim mozaika pól i łąk, a wszystko to tchnęło spokojem, jakiego Anna nie doświadczyła nigdzie indziej. Tu w końcu zaznała go na zawsze, gdy szła z Marcusem przez ukochane łąki w stronę zachodzącego słońca.

Sambor, zmuszony do rozpracowywania komunistów w Polsce, ma na swojej liście Zofkę Stoltman. Zastanawia się, jak powinien się zachować. Co okaże się silniejsze, strach przed mocodawcami czy więzy krwi? Czy Tóna kiedykolwiek dowie się, kto jest jego ojcem? Nosił w sobie ból bycia niedostatecznym synem i nigdy nie zorientował się, że ojca miał na wyciągnięcie ręki. Ojciec i syn potrzebowali siebie nawzajem, ale między nimi stała kobieta, którą obaj kochali. Z dobrej woli, lecz w imię źle pojmowanej miłości, postawiła mur między nimi. Czy coś w życiu Tóny sprawi, że raz na zawsze porzuci nałóg?

Autorka porusza temat aborcji i pokazuje wspaniałą postawę Lecha, męża Zofki, który zaskakuje kobiety swoją reakcją na przypadkową ciążę Amalii. Krytykuje pomysł, gdy siostry rozważają usunięcie ciąży. Opowiada, co widział w Auschwitz: matki z nowo narodzonymi dziećmi owiniętymi w papier, prowadzone do komór gazowych. Po takim doświadczeniu każdy zyskałby większy szacunek do życia. Ten, kto przeszedł przez piekło obozu, potrafił naprawdę docenić jego wartość.

Nie my jesteśmy źli, lecz czasy, w których przyszło nam żyć. W obliczu zagrożeń naród musi być jak rodzina. Tylko jednością jesteśmy silni. Naród podzielony to naród słaby. Nie ważne, co nas dzieli, czy poglądy, religia, czy przywiązanie do ziemi. Wszyscy jesteśmy jednym narodem. Dopóki trzymamy się razem, nikt nie zagrozi naszej wolności. To piękne, że w rodzinie każdy jest inny, ma własne zapatrywania, zwyczaje i charakter, ale gdy nadciąga niebezpieczeństwo, potrafimy się zjednoczyć jak rodzina Stoltmanów i podnieść dumnie głowę.

Każdy koniec oznacza nowy początek. Mijają lata, zmieniają się pory roku, jedni się rodzą, inni umierają. Tylko gwiazdy pozostają te same. Ludzie znikają jak iskry z ogniska, ale dusze trwają jak gwiazdy. Bernard pragnie, by kolejne pokolenia pamiętały. Powoli jednak przemija czas tych, którzy przeżyli coś, czego bardzo nie chcieli. Świat się zmienia, a czas zaciera dawne emocje. Młodzi mają swoje troski. Dla nich wojna stała się tylko zapisem w podręczniku, ale powinni mieć świadomość, że najgorszą chorobą świata jest nienawiść, która zbiera największe żniwa. Górnolotne hasła brzmią pięknie, ale w śmierci i przelewaniu krwi nie ma nic pięknego.

Nadszedł czas pożegnania się z rodziną Stoltmanów. Czy jest mi żal? I tak, i nie. Zżyłam się z bohaterami tej sagi, przeżyłam z nimi wiele trudnych, ale i pięknych chwil. Tamto pokolenie, które tak podziwiałam, napisało już swoją historię, odeszło wraz z Antonem. Kolejne staną się ich przedłużeniem, a ci, którzy odeszli, będą żyli w tych, którzy zajęli ich miejsce. Przyszła pora na młodych, zupełnie innych, jak czasy, w których przyszło im żyć.

Zdecydowanie bliżej mi było do historii, którą stworzyli Pelagia i Bernard, potem ich dzieci, a nawet wnuki. Teraz, gdy rodzina siłą rzeczy się rozrosła jak drzewo i sporo na nim liści, trudno mi już ocenić, który z nich jest najpiękniejszy i wart uwagi. Więc oddalam się powoli od tego drzewa i podziwiam je z dystansu. Patrząc na nie z daleka, stanowi jedną całość, jeden obraz. Jak historia rodziny Stoltmanów, ludzi niezłomnych, dumnych, szanujących swoje korzenie, wiarę, tradycje i język. Takie drzewo ostoi się wszelkim nawałnicom i burzom. Może wichura strąci z niego kilka liści, połamie parę gałązek, ale nie naruszy korzeni. Ono się ostoi i odrodzi. Bo w jedności siła.

𝐷𝑜𝑏𝑟𝑧𝑒 𝑧𝑎𝑚𝑘𝑛ąć 𝑑𝑟𝑧𝑤𝑖 𝑑𝑜 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑠𝑧ł𝑜ś𝑐𝑖, 𝑏𝑜 𝑗𝑒𝑑𝑦𝑛𝑒, 𝑐𝑜 𝑧𝑎 𝑛𝑖𝑚𝑖 𝑐𝑧𝑒𝑘𝑎, 𝑡𝑜 𝑝𝑟𝑧𝑒𝑐𝑖ą𝑔, 𝑎 𝑜𝑑 𝑡𝑒𝑔𝑜 𝑚𝑜ż𝑛𝑎 𝑠𝑖ę 𝑝𝑜𝑐ℎ𝑜𝑟𝑜𝑤𝑎ć.

Oceń klikając:
kraina 0

W krainie duchów
5 (1)

Kraina duchów

Tym razem do przeczytania książki 10+ zmusiła mnie znajoma babcia. Trochę starsza stażem, bo jej  wnuk liczy właśnie owe dziesięć lat, podczas kiedy mój dopiero sześć. Babcia, jak na babcię przystało, podsuwa wnukowi literaturę. I ma problem. O ile baśnie braci Grimm i Andersena zna, o tyle jest kiepska ww współczesnej literaturze dla dzieci. Czyta zatem owe współczesności, ale, zgodnie ze swoim wiekiem i doświadczeniami, nie zgadza się z nimi. Wszystko jest jakieś inne, nie takie jak za naszych czasów. Próbowałam wyjaśnić, że nasze czasy już minęły, teraz jest inna współczesność. Babcia uparła się jednak, że jako były nauczyciel polskiego, mam książkę przeczytać i wydać opinię, czy nadaję się dla owych dzieci 10+. Na nic zdały się moje wyjaśnienia, że ja to byłam od starszych dzieci i młodzieży, a najlepiej pracowało mi się w gimnazjum. Zatem przeczytałam… Izabel Abedi „Kraina duchów”… 
Akcja zaczyna się w Halloween (za naszych czasów tego nie było). Nauczycielka zabiera dzieci na wycieczkę do lunaparku. Wśród wielu atrakcji typu karuzela (za naszych czasów była), jest tunel strachu (ongiś był czy nie był?). Podczas przejażdżki specjalnym pociągiem przez ów tunel, ginie wagonik nr 13 (to było), a wraz z nim dwoje dzieci Lorenzo i Dina. Dzieci trafiają do tytułowej Krainy Duchów. Ta zaś ma swoje wielkie problemy i oczywiście ziemscy, pełnokrwiści i zupełniecieleśni (to nie błąd ortograficzny) bohaterowie pomagają rozwiązać. W owej krainie są wszystkie możliwe duchy ze wszystkich możliwych horrorów, jakie obejrzałam i nadal oglądam w filmach o Halloween. Dzieciaki wyłudzające cukierki przebierają się za takie coś.  Tak więc mamy wampiry, ba, całe rodziny wampirów, wiedźmy, dżiny. Jest też diabeł, który zamalowuje wszystko, co ma pod ręką. Jak gdzie maźnie pędzlem, to  właśnie to znika. Taki diabeł przedostaje się do świata żywych i stanowi wielkie zagrożenie, bo ma możliwość zamazanie całego świata. Są też goździki grobowe i ślepi czarodzieje, czego za moich czasów nie było. I oczywiście masa przygód. O dziwo, mimo nagromadzenie okropności, książka nie wzbudziła u mnie żadnego przerażenia. Napisana jest językiem prostym, w sam raz dla 10+, a ten sprawia, że nastrój grozy wydaje mi się zupełnie odpowiedni dla małych małolatów. Gimnazjaliści pewnie by tę opowieść… wyśmiali. 

Czyżby więc, nawet moim zdaniem, był to tekst odpowiedni dla wnuka znajomej babci? Oczywiście wątpliwości zawsze pozostaną. Za moich czasów wampir to był wampir, taki Nosferatu lub Dracula, a tu proszę, sympatyczny Rasputin (imię trochę nie na czasie, bo brzmi z rosyjska) zerka nie na szyję ludzkiej Dinie. Zagląda w jej serce, bo dzieci prawa do uczuć też mają.
Kiedy zaprosiłam na kawę koleżankę babcię, podzieliłam się swoimi uwagami. Babcia westchnęła i powiedziała, że jej wątpliwości zostały rozwiane. Wnuk przeczytał właśnie pierwszą część przygód Harrego Pottera i oczywiście obejrzał film. Nie da się ukryć, Harry trafia do Hogwartu w wieku 11 lat… Wnuk niedługo tyle skończy…
Cóż, inne czasy, inne opowieści… ale… czy wilk połykający babcię i Czerwonego Kapturka nie był czasem okropniejszy niż bohaterowie książki „Kraina duchów”?

Oceń klikając: