Prawdziwy kryminał5 (1)

Prawdziwy kryminał
Jeśli w krótkim czasie człowiek czyta kilka kryminałów typu retro, a słynne PRL-owskie już takowymi nazwać można, to sam nie wie, jak je zrecenzować. Wszak wszystkie pisane były według tego samego schematu i odnaleźć w nich coś oryginalnego niezwykle trudno. Dlaczego zatem do dziś czyta się je z przyjemnością? Właśnie na to pytanie postaram się dziś odpowiedzieć.
Przedmiotem analizy będzie kieszonkowe wydanie (jakże by inaczej!) opowieści Alberta Wojta „Prawdziwy mężczyzna”. Tym razem wydanie w papierze dość cienkim i mimo swej małej wielkości, tekst liczy 190 stron. Jest to zatem kryminał solidny i ciekawy (oczywiście!). Akcja rozgrywa się, mówić językiem filmowym, na dwóch planach: milicjanci i złodzieje. Wiemy, co dzieje się u jednych i co u drugich, a ci oczywiście nie wiedzą, co się dzieje u przeciwnika (standard przecież!). Taka zabawa narratora w przysłowiowego kota i myszkę sprawia, iż nie możemy się od książki oderwać. O choroba – myśli sobie czytelnik – gdyby oni wiedzieli, co też tamci knują to… to by kryminału nie było. Czytelnik oczywiście wie o tym, ale wcale nie zamierza ani jednym, ani drugim pomagać. Uśmiecha się pod nosem i przerzuca kartki, by zobaczyć jak też ludziska sobie radzą. Właśnie tak jest bowiem skonstruowany PRL-owski kryminał. W innych, bardziej ambitnych dziełach, czytelnik wciągany jest w tekst i marzy, by być uczestnikiem wydarzeń i podać rękę pokrzywdzonemu. A tu nie – siedzi sobie w fotelu i patrzy, co się będzie działo dalej. I to jest fajne. To pozwala odpocząć (a jakże!).
Przedmiotem przestępstwa są w „Prawdziwym….” ikony. Oj, oj, jaki to był popularny temat w dawnych czasach przed potopem (demokracji rzecz jasna!). Najpierw w jednym, potem w dwóch programach telewizyjnych mówiono bardzo często o złodziejach ikon, które kradziono głównie w Bieszczadach. W 1974 roku rozpoczęto słynną ongiś akcję „Bieszczady 40” i wpuszczono tam harcerzy, by odpoczywali i pomagali okolicznej ludności. Zdarzały się przypadki buntu tubylców przeciwko deptaniu połonin przez umundurowaną młodzież. I wtedy mówiono, że buntują się właśnie złodzieje ikon, bo harcerze psuli im interes. Zaraz, zaraz, ale ikony były też za Białymstokiem… O, mamy coś nowego w powieści Wojta! Żadne Bieszczady! Jedziemy z Białegostoku do Warszawy przez Zambrów (obwodnicy jeszcze nie było)!
Kolejny ważny element kryminału – obalanie mitu, iż stare malowidła na desce to tylko w Bieszczadach (uczcie się młodzi!). Na Podlasiu, które bardzo dobrze znam, też są. Do dziś. Pytanie tylko, dlaczego dziś ich już się tak nałogowo nie kradnie, jak kiedyś? Moda minęła? W każdym razie w każdym (a jak!) kryminale z czasów minionych zawsze warto dopatrywać się czegoś nowego.
I znowu siedzimy w fotelu, z góry lub z boku mruga do nas sztuczne światło, pijemy kawę i rozwiązujemy zagadkę. Akurat ta jest stosunkowo prosta, zwłaszcza dla znawcy starych opowieści o przestępcach. Ale czasami warto przenieść się w czasy, kiedy zło było złem, a dobro dobrem….
Oceń klikając: