Maria dla małolatów4.7 (3)

Maria dla małolatów
Moda na biografie trwa nieprzerwanie. Ludzie piszą o sobie lub o innych. Im ktoś sławniejszy tym biografia ma większe powodzenie. Wystarczy na okładce fotka i mamy sukces czytelniczy. Owe biografie bywają różne. Są skandalizujące, czyli wyciągające na światło dzienne (znaczy się słowo drukowane) sensacyjki z życia sławy. Są normalne, na zasadzie „piszę, co wiem i co myślę”. Są dokładnie udokumentowane, z podaniem bibliografii, bo trzeba udowodnić, skąd się wie. Książka Iwony Kienzler „Maria Skłodowska – Curie Złodziejka mężów życia i miłości” (brak znaków przestankowych) jest przede wszystkim biografią z tytułem jak na miarę książkowego marketingu przystało.
Kiedyś już pisałam o roli tytułu, co to ma przyciągnąć czytelnika. Opowieść o Marii tytułem pachnie na biografię sensacyjną. Od razu rodzą się pytania: ilu tych mężów ukradła, w jaki sposób, osadzono ją za to, skazano? komu ukradła życie, komu miłość? W ogóle zaczyna pachnieć kryminałem, może nawet w stylu noir lub przynajmniej promieniotwórczym.
Oczywiście, że dałam się nabrać na tytuł i książkę zaczęłam czytać. Wszak zagadki kryminalne lubię. A co zastałam w środku? Nic nowego.
Mam swoje lata. Sporo wiem, bo wiem i nie pamiętam wszystkich źródeł, z których czerpałam wiedzę. Ogólnie rzecz biorąc jest to tzw. życie. Postać największej polskiej uczonej znam, bo znam. Mam wrażenie, że znam ja od zawsze. Jest osobą obecną w naszej narodowej historii. Mówi się o niej dużo. Napisano kilka książek. Nakręcono kilka filmów. Maria po prostu JEST. Prześwietlono ją na wszelkie możliwe sposoby nie tylko „rentgenem”, ale jej pierwiastkami również. Czyżby autorka omawianej książki odkryła coś nowego, rewelacyjnego?
Tego się właśnie po tej książce spodziewałam. Brnęłam zatem cierpliwie do końca przez znany mi doskonale życiorys. I niczego nowego nie znalazłam. Część tytułu okazała się być cytatem ze współczesnej Marii prasy. Kolejna część nie była nawet kwiatkiem do kożucha. Ni to przypiął, ni przyłatał – jak mawiała moja mama. Wiadomo… marketing…
Biografia opiera się na dwóch podstawowych innych biografiach. Pierwsza napisana przez córkę Ewę, druga przez Susan Quinn, wydana w 1997 roku. Ewa pisała o swojej mamie, Susan szperała w dokumentach. Autorka naszej „złodziejki mężów” aż tak mocno szperać nie musiała, ale inne źródła wiedzy też podała. I otrzymaliśmy taki misz masz. Bez rewelacji, bez sensacji, bez poszukiwań językowych i stylistycznych. Poprawnie napisana opowieść, jakiej nie powstydziłby się porządny licealista. To nawet nie jest babka drożdżowa według starego przepisu, która pieczona przez różne gospodynie ma zawsze inny smak.
Ja oczywiście dobrnęłam do końca tekstu ze względu na szacunek do pani Marii. Ale książka nie jest dla mnie. Nie wniosła do mojej wiedzy niczego nowego. Za stara jestem i za dużo wiem. Kto więc może być adresatem opowieści? Jeszcze niedawno powiedziałabym – gimnazjalistki, czyli po dzisiejszemu takie średnie nastolatki, ze średnią ocen powyżej 4. One jeszcze wiedzę zdobywają i ta opowieść na pewno ją poszerzy. Do chłopców nie trafi. Chyba żeby który był przyszłym Piotrem Curie.
Zatem małolaty, czytajcie.
Słyszałam już o tej książce. Opinia o niej była podobna do Twojej recenzji. Pozdrawiam.